Miało być około 10 godzin rejsu na desce z latawcem - skończyło się na prawie dwudniowej akcji poszukiwawczej. Jan Lisewski - kitesurfer z Gdańska, który chciał pokonać Morze Czerwone płynąc bez asekuracji - czuje się dobrze. Jak dowiedział się nasz dziennikarz Kuba Kaługa, już opuścił szpital i jest w drodze do Egiptu. Najpóźniej w piątek, wcześnie rano, wróci do Polski.

Zobacz również:

Z egipskiego El Gouna do miasta Duba w Arabii Saudyjskiej, w lini prostej jest około 210 km. Polak przerwał swój wyczyn zaledwie 50 kilometrów od celu, bo ustał wiatr. Flauta uniemożliwiła kontynuowanie rejsu. Przez około półtorej godziny Lisewski czekał na poprawę warunków. Nic się nie zmieniało, dlatego wezwał pomoc.

Polak spędził na Morzu Czerwonym dwie noce. W związku z wydłużającą się akcją ratunkową sądzono, że mógł stracić latawiec, który powinien być dobrze widoczny dla helikopterów. 11-metrowego latawca jednak nie stracił. Ze sprzętu zrobił sobie tratwę ratunkową, która okazała się także pomocna w walce z drapieżnikami. Krążyło bowiem pod nim kilkanaście rekinów. Według relacji sportowca, największe z nich miały około trzech metrów długości. Rekiny na szczęście go nie zraniły. Zrobiło to słońce i sól. Skórę ma mocno nadgryzioną i solą, i słońcem. Nawet kilku godzinne pływanie sprawia, że skóra mocno wysycha. Janek jest więc mocno "upieczony" - mówi Magdalena Ziemann, współpracująca z kitesurferem.

Z relacji przekazanej przez żonę surfera wynika, że Lisewski nie dostrzegł żadnych helikopterów. Na horyzoncie widział jedynie małe łódki. Z wody podjęła go dopiero niewielka, saudyjska jednostka ratownicza. Janka znaleziono prawie 48-godzin od pierwszego nadania sygnału SOS, który został odebrany tak naprawdę na całym świecie, ponieważ działa w systemie COSPAS SARSAT. Janek miał ze sobą nadajnik typu Personal Locator Beacon, która nadając sygnał SOS ,wysyła go do wszystkich służb ratowniczych, i tak naprawdę wtedy powinniśmy go zacząć szukać. Sygnał odebrano m.in. w Kanadzie i Wielkiej Brytanii, w piątek o 13:41 polskiego czasu - dodaje Magdalena Ziemann.

Z informacji podanej przez polski MSZ wynika, że akcja poszukiwawcza trwała 40 godzin.

Znajomi Jana Lisewskiego mają nadzieję, że ta sytuacja zostanie wkrótce wyjaśniona, i że dzięki temu jednostki na całym świecie będą bardziej bezpieczne. Jak mówi Mirosława Więckowska, rzecznik Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa, urządzenia, z których korzystał Jan Lisewski nie były kompatybilne z Międzynarodowym System Ratownictwa Morskiego SARSAT. Gdyby tak było, pomoc na pewno nadeszłaby szybciej. Niestety, służby nie miały możliwości odebrać sygnału SOS. Polacy pośredniczyli zresztą w akcji - przeliczali dane satelitarne otrzymane od ekipy Lisewskiego z Egiptu, określali położenie geograficzne i retransmitowali je do saudyjskich służb. Pierwsze dane do przeliczenia otrzymali w piątek, o godz. 18:57 polskiego czasu.

Magdalena Ziemann tłumaczy, że Jan Lisewski miał ze sobą dwa systemy ratownicze - nadajnik SARSAT oraz inny, komercyjny sprzęt, bazujący na systemie GPS. To dane z tego drugiego sprzętu, przeliczane przez polski SAR, pozwoliły ostatecznie zlokalizować Polaka. Zaznacza, że drugie z tych urządzeń, nie jest typowym sprzętem do określania pozycji na morzu. Bojka SARSAT wysłała sygnał tylko raz. Dlaczego? Nie wiadomo. Być może odpowiedzi udzieli Jan Lisewski, kiedy wróci do Polski.

Jan Lisewski - gdańszczanin, sportowiec, wielokrotny medalista Mistrzostw Polski, instruktor i sędzia. Propagator gdańskiego kitesurfingu oraz innych sportów wodnych. Organizator charytatywnych meetingów Cold Water Master Kiteboarding Meeting. Jest prekursorem pływania w zimnej wodzie. W czasach komunistycznych prześladowany i więziony za próby ucieczek z Polski.