„Cały czas na Bałtyku dyskutujemy o masowych operacjach ratowniczych. Patrzymy głównie na śmigłowce. Najbardziej istotna jest liczba miejsc bazowania. Na 520 kilometrów wybrzeża jedno takie miejsce to jest troszeczkę mało. Potrzeba nam więcej” – mówi w rozmowie z RMF FM Janusz Maziarz, dyrektor Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa. Zamieszanie ze śmigłowcami nie dotyczy tylko spraw wojska. Ma też znaczenie dla bezpieczeństwa cywilów, nie tylko tych pracujących na morzu. Polski SAR niesie pomoc choćby pasażerom promów, żeglarzom, windsurferom czy kitesurferom, którzy w wakacje wypoczywają na polskim wybrzeżu. W razie konieczności to śmigłowiec może okazać się kluczowy przy prowadzeni akcji poszukiwawczej. Śmigłowce z Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej, każdego roku ponad 20-krotnie wspomagają cywilne akcje ratunkowe na morzu. Ich załogi wielokrotnie ratowały już życie i zdrowie. „Duńskie śmigłowce, słynne Merliny, które służą w barwach admiralicji, do ratownictwa są przystosowane w sposób kapitalny. Nam się kiedyś marzyło o takich śmigłowcach, a w tej chwili, w ogóle marzymy o śmigłowcach” – mówi Maziarz.

Kuba Kaługa, RMF FM: Śmigłowce, o których głośno ostatnio, te które są w zasobach Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej, służą nie tylko wojskowym, ale także cywilom. Jakie jest ich znaczenie?

Janusz Maziarz, dyrektor Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa: Oczywiście śmigłowce ratownictwa morskiego Marynarki Wojennej służą również cywilom. Wszystkie skomplikowane ewakuacje medyczne ze statków, w dużej odległości od brzegu, są wykonywane przez śmigłowce. Również wykorzystujemy je do poszukiwań, bardziej skomplikowanych, na dużym akwenie. Niestety, przy jednym miejscu bazowania, którym jest od prawie 2 lat Darłowo, wykorzystanie tego śmigłowca jest bardziej skomplikowane. To jest kwestia czasu dolotu, krótsza możliwość przebywania w powietrzu... Po za tym to jeden śmigłowiec. To jest nasza bolączka.

To jest największy problem, jeśli chodzi o wykorzystanie śmigłowców w akcjach ratunkowych na morzu?

Są można powiedzieć dwa problemy. Po pierwsze mamy tylko jedno miejsce bazowania. A przydałoby się, tak jak było kiedyś, przynajmniej dwa, a najlepiej trzy. Oczywiście, użycie śmigłowców w ciągu roku, to jest dwadzieścia parę razy, a my prowadzimy około 200 akcji rocznie. Wykonujemy to własnymi, nawodnymi środkami. Oczywiście wiąże się to z tym, że czas dotarcia jednostki nawodnej jest o wiele dłuższy, tak samo czas powrotu. Poza tym w wielu przypadkach przewóz poszkodowanego, który np. uległ wypadkowi, jednostką nawodną, może być jakiś sposób niebezpieczny. Na przykład przy dużym stanie morza, jednostką mocno rzuca. Możemy doprowadzić do tego, że stan pacjenta się pogorszy. Przede wszystkim śmigłowcem dotrze on szybciej do miejsca udzielenia kwalifikowanej pomocy medycznej niż jednostką nawodną. 

A ten drugi problem?

To coś, o czym my mówimy już od lat. Jest coś takiego co nazywamy mass rescue opearation, czyli masowymi operacjami ratowniczymi. To takie operacje, w którym z definicji mówi się o tym, że normalnie dostępne siły i środki są niewystraczające. W przypadku, nie wiem, katastrofy promu czy katastrofy statku pasażerskiego, ilość śmigłowców jest bardzo istotna. W przypadku Estonii (katastrofa promu MF Estonia z 1994 roku, w której zginęły 852 osoby. Uratowano 138 osób - przypis redakcji) większość uratowanych uratowały śmigłowce. Mając jeden śmigłowiec musimy uruchomić całe współdziałanie międzynarodowe, czyli ściągnąć śmigłowce z Niemiec, Danii, Szwecji, Finlandii. Oczywiście przekłada się to na czas dotarcia do potrzebujących pomocy. Tak będziemy to robili... Świadomość tego, że mamy tylko jeden polski śmigłowiec w jednym miejscu bazowania, jest niekomfortową sytuacją dla koordynatora misji SAR.

To oznacza czasem dylematy i trudne wybory - gdzie śmigłowiec wysłać, komu pomóc, komu nie? Kto może czekać na ratunek dłużej? Takie decyzje trzeba czasem podjąć na bieżąco?

Tak. To się może zdarzyć, że mamy jednocześnie konieczność prowadzenia akcji na przykład na Zatoce Pomorskiej i Zatoce Gdańskiej. Nie mówię o Zatoce Puckiej, tylko tej wielkiej Zatoce Gdańskiej. Śmigłowiec przydałby się i tu, i tu. Koordynator musi wtedy podjąć decyzje, czy wysyła tu czy tam. To jest skomplikowane i bardzo trudne. Takie decydowanie, co jest ważniejsze, a tu nie ma...

Życie ludzkie jest ważne wtedy...

O ile na Zatoce Pomorskiej jeszcze mamy możliwość poderwania duńskiego czy niemieckiego śmigłowca do współdziałania, tak po drugiej stronie mamy już kłopot. Duńczycy tu nie przylecą, Niemcy nie przylecą, a koledzy z Kaliningradu nie bardzo mają co wysłać. Zostajemy więc w takich dylematach. To nie jest komfortowa sytuacja w momencie planowania operacji.


Wróćmy na moment do tych akcji masowych. Śmigłowce Mi-14, z końcem roku stracą tak zwane resursy. Będzie można je ewentualnie przedłużyć na jakiś niedługi czas, do 3 miesięcy, ale to już końcowa faza ich służby. To są maszyny, które mogą zabrać na pokład zdecydowanie większą liczbę osób niż zostające w służbie Anakondy. Jakie to będzie miało znaczenie dla akcji masowej? Nie mówię wcale o katastrofie na ogromną skalę, ale wyobraźmy sobie choćby konieczność ewakuacji ze statku floty handlowej kilkunastu osób. 

Mi-14 może wziąć 19 osób w pozycji siedzącej, Anakonda - 8. To jest duża różnica. W momencie, kiedy jeden śmigłowiec może pobrać więcej osób, drugi nie musi lecieć. W momencie, kiedy Anakonda podejmie 8 osób, a  będzie ich więcej, to musi wracać... Przy jednym śmigłowcu musi wrócić na lotnisko, uzupełnić paliwo i wystartować ponownie.

A tego się na pstryknięcie palcem nie robi. To trwa. A czas ucieka...

Oczywiście. Bardzo ładnym przykładem były wczorajsze dwie akcje. Rano wyleciał Mi-14 do jednej akcji, wylądował na Babich Dołach, przekazał "klienta" i dosłownie po kilkunastu minutach startował do kolejnej akcji. Gdyby to była mnoga operacja, kiedy mamy kilkanaście osób do podebrania, i gdyby to była Anakonda, a nie Mi-14, by musiała wystartować nie 2 razy, a 3 lub 4, żeby podjąć tych wszystkich ludzi. Kłopot polega dodatkowo na tym, że gdyby się zdarzyła następna operacja, już problem by się zaczął nawarstwiać. Mi-14 w końcu musiałby polecieć do Darłowa, zmienić załogę, wykonać tankowanie, zrobić przegląd i wystartować jeszcze raz, po raz 3 czy 4 do akcji.

Delikatnie mówiąc, trudna sytuacja...

Przed laty, kiedy śmigłowiec startował do akcji, był w tak zwanej "jedynce", to drugi, z tak zwanej "dwójki", przechodził do "jedynki". Był w gotowości. Tak już nie jest. Jest to też niekomfortowa sytuacja dla obsady śmigłowca. Jeden startuje i właściwie nic nie ma za plecami. Gdyby coś złego działo się ze śmigłowcem, to nie ma następnego, który poleciał by na pomoc tamtej załodze. Dlatego my, gdy podrywamy śmigłowiec, natychmiast wysyłamy też naszą jednostkę nawodną. Ona idzie w kierunku obiektu, do którego leci śmigłowiec i z nim wraca. To zabezpieczenie nie tylko na wypadek, gdyby śmigłowiec nie mógł wykonać zadania. To też zabezpieczenie dla pilotów, żeby oni wiedzieli, że gdyby coś się działo, to jednostka SAR jest w akcji.

Czy to ma jakiś wpływ na postrzegania naszego państwa? System jest międzynarodowy przecież. Można wyobrazić sobie zupełnie inną sytuację - że to Duńczycy czy Szwedzi poproszą nas o pomoc.

To jest trochę teoretyzowanie. Wszyscy na Bałtyku wiedzą, że mamy jeden śmigłowiec w dyżurze. W ramach tego systemu wiemy też kto, i gdzie, ma śmigłowiec. Kiedy Niemcy czy Duńczycy się zgłaszają do nas, żeby zabrać ich jakiegoś marynarze, na wodach naszej odpowiedzialności, czy poza tą strefą nawet, to wiedzą, że ten śmigłowiec poleci. Oczywiście dla wszystkich nas - mówię o koordynatorach z poszczególnych państw -  jest o wiele lepszą sytuacją psychiczną, kiedy wie, że tych śmigłowców jest więcej. My cały czas na Bałtyku dyskutujemy właśnie o masowych operacjach ratowniczych. Patrzymy głównie na śmigłowce. Bo liczba jednostek nawodnych jest jaka jest, możemy wykorzystać też inne statki w rejonie. Ale potrzebne są nam śmigłowce! Najbardziej istotna jest tu liczba miejsc bazowania. Na 520 kilometrów wybrzeża jedno miejsce bazowania to jest troszeczkę mało. Potrzeba nam więcej.


Ale to liczba śmigłowców przekłada się na to, ile tych miejsc bazowania można uruchomić. Przecież te maszyny trzeba serwisować, one muszą przechodzić przeglądy, załogi się szkolić, tych maszyn używa się z pewną procedurą...

Oczywiście, więc jeśli ktoś mówi, że 4 śmigłowce wystarczą, to trochę mało. Jeśli dwa śmigłowce są w dyżurze, w tak zwanej "jedynce", to dwa są w "dwójce". Natomiast piloci muszą też na czymś ćwiczyć, maszyny muszą być serwisowane, więc przy 4 śmigłowcach, nagle się okaże, że wszystkie są w serwisie, albo, że nie ma na czym ćwiczyć.

Pan ma na myśli te cztery, które miałyby zasilić Marynarkę Wojenną?

Nie, jeszcze coś innego. Padły też takie pomysły, żeby służba SAR miała własny departament lotniczy i miała własne śmigłowce. W sytuacji naszej to pomysł z pograniczna fantazji. Samo kupno maszyn to nie jest wielki problem, to kwestia pieniędzy. Natomiast, żeby utrzymać je w pogotowiu, trzeba te pieniądze mnożyć wielokrotnie. Powiedzmy, że śmigłowiec kosztuje 45 mln złotych, a utrzymanie roczne takiego śmigłowca - jednego - liczmy w ramach kilkunastu milionów. Do trzeba myśleć o kilku załogach, bo to nie jedna załoga tylko minimum 3, o całym serwisie naziemnym, który jest 24 na dobę dostępny. Gdyby tworzyć coś takiego w ramach służby SAR, to nasz budżet byłoby trzeba zwiększyć 5-, 6-krotnie.

Wydaje się absurdalne.

Dokładnie. Z drugiej strony będziemy mieli śmigłowce Marynarki Wojennej, która musi utrzymywać śmigłowce ze względu na okręty, ze względu na system NATO. Doposażenie Marynarki Wojennej, w sprawne, ciężkie śmigłowce, takie które mogą brać do 20 osób, które latają w każdych warunkach pogodowych, rozwiązuje sytuację. To nie muszą być maszyny sensu stricto do ratownictwa. To mogą być wielozadaniowe śmigłowce, z funkcją ratowniczą.

Taki też jest zamysł.

I tak mają Duńczycy! Duńskie śmigłowce, te o których też się mówi w Polsce teraz, słynne Merliny, służą w barwach admiralicji i do ratownictwa są przystosowane w sposób kapitalny. To są piękne śmigłowce. Nam się kiedyś marzyło o takich śmigłowcach, a w tej chwili, w ogóle marzymy o śmigłowcach. 

(mn)