Szkoła, do której chodziła dziewczynka z warszawskiego Ursusa, zrobiła wszystko, co mogła - twierdzi burmistrz tej dzielnicy. Policjanci również uważają, że wykonali swoje obowiązki. Nikt nie potrafi wytłumaczyć, jak to możliwe, że dopiero po czterech latach od zaginięcia Doroty sąd i prokuratura zdecydowały się na przeszukanie posesji jej rodziców. W ogrodzie znaleziono zakopane zwłoki dziecka.

Zobacz również:

Dziś Dorota miałaby 12 lat.

Dyrekcja szkoły już w lipcu 2006 roku wysłała do rodziców pytania o nieobecność dziewczynki. Nie było odpowiedzi, więc drugi list wysłano we wrześniu. Rodzice tłumaczyli, że chore dziecko jest na leczeniu poza Warszawą. Dopiero w lutym 2007 roku szkoła poinformowała o sprawie policję (według wcześniejszych informacji, które ostatecznie się nie potwierdziły, miało to miejsce w 2009 roku). Rodziców dziecka odwiedził dzielnicowy. W trakcie rozmowy ta kobieta oświadczyła, że dziewczynka jest bardzo ciężko chora, że jest utrudniony z nią kontakt. Policjant sporządził z tego notatkę, zostało też wysłane pismo informujące dyrekcję szkoły o tym, co uczyniliśmy - tłumaczy Maciej Karczyński, rzecznik Komendy Stołecznej Policji. Według niego, wtedy dziecko najprawdopodobniej jeszcze żyło.

Historia powtórzyła się po roku. Dzielnicowy odwiedził rodziców, usłyszał, że dziecko choruje, i napisał notatkę, która trafiła do szkoły. Dwa i pół roku później placówka zawiadomiła o sprawie sąd i dopiero ta interwencja skończyła się nakazem i przeszukaniem posesji, w trakcie którego znaleziono grób dziewczynki.

Rodziną nie opiekowała się pomoc społeczna, bo nie było takiej potrzeby. Rodzice nie pobierali też zasiłku na chore dziecko. Reporter RMF FM Paweł Świąder ustalił, że prawdopodobną przyczyną śmierci dziewczynki było zakrztuszenie. Rodzice nie potrafią jednak wytłumaczyć, dlaczego nie zgłosili tego wypadku, tylko pochowali dziecko w ogrodzie.