​Mijający tydzień obfitował w bardzo nietypowe wezwania i wyzwania dla ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Niektóre przypadki zaskoczyły nawet najbardziej doświadczonych TOPR-owców i na długo zapadną w ich pamięci. Zaczęło się od wezwania do odmrożenia... pośladków.

​Mijający tydzień obfitował w bardzo nietypowe wezwania i wyzwania dla ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Niektóre przypadki zaskoczyły nawet najbardziej doświadczonych TOPR-owców i na długo zapadną w ich pamięci. Zaczęło się od wezwania do odmrożenia... pośladków.
Ratownicy TOPR w akcji. Zdjęcie ilustracyjne /Maciej Pałahicki /RMF FM

Ratownicy widzieli już wiele odmrożonych części ciała, ale nie tej. Wydawało im się, że nie może to być poważny przypadek - najwyżej zaczerwienienie skóry, a okazało się coś zupełnie innego. Odmrożenie było na tyle poważne, że po opatrzeniu i podaniu leków przeciwbólowych, osobę potrzebującą pomocy trzeba było natychmiast przewieźć do szpitala. Zagadką pozostaje co doprowadziło do tak poważnego odmrożenia pośladków. 

Następne wezwanie przyszło od turysty, który samotnie wspinał się na Zawrat od strony Doliny Pięciu Stawów Polskich. Około 200 metrów poniżej przełęczy utknął, jak podawał, na stromym i twardym śniegu. Ratownik dyżurny zaproponował, by nogą wykopał sobie stopień, ale stwierdził, ze śnieg jest zbyt... sypki. To wydało się ratownikom dość dziwne, ale wobec tego, że turysta kategorycznie twierdził, że nie może ruszyć się z tego miejsca, został na pomoc wysłany ratownik dyżurujący w schronisku. 

Ku przerażeniu ratownika, okazało się że osoba wzywającą pomocy ma w ręku siekierę - mówi ratownik dyżurny TOPR Tomasz Wojciechowski. Ratownik, dla bezpieczeństwa, "przejął" siekierę, a turystę bezpiecznie sprowadził do schroniska. Turysta bez raków i czekana, ale za to z siekierą zdobywający zimą Zawrat, to z pewnością oryginalny widok. Siekiera została turyście oddana dopiero następnego dnia, kiedy opuszczał schronisko.

Kolejne wezwanie przyszło od dwóch turystów, którzy wzywali pomocy, bo... zgubili przyrząd służący im do zjazdów na linie. Po krótkiej rozmowie ratownicy wyjaśnili "taternikom", że jeśli mają linę i zwykły karabinek, to żadne przyrządy, a tym bardziej wyprawa ratunkowa nie jest im potrzebna. 

Następnego dnia, kiedy wydawało się, że już limit dziwnych wezwań się skończył, zadzwoniła narciarka z Kasprowego Wierchu i poprosiła, by ratownik TOPR... zapiął jej narty. Kobieta, zjeżdżając z mężem z Kasprowego, przewróciła się. Na szczęście nic jej się nie stało, ale wypięły jej się narty. Nie potrafiła ich jednak zapiąć na stromym stoku (mąż też nie potrafił), więc chciała, by to ratownik dyżurujący na szczycie Kasprowego zjechał do niej i przypiął narty do butów. 

Obyło się bez interwencji TOPR-owskiej - dyżurny ratownik przekonał narciarkę, że łatwiej będzie, jak zejdzie na bardziej płaski fragment trasy i tak spróbuje zapiąć narty. O dziwo, to się chyba udało, bo pani więcej nie zadzwoniła.

(ph)