"Ojca nigdy nie poznałem. Jego losami zająłem się dopiero po czterdziestce, gdy opisano go w książce jako agenta gestapo, zastrzelonego przez Podziemie" - mówi dziennikarzowi RMF FM Grzegorzowi Jasińskiemu Roman Heil, syn komendanta Szarych Szeregów w Krakowie, harcmistrza Edwarda Heila. Pamiątki po harcmistrzu, w tym przechowywany przez wiele lat w ukryciu pistolet, można obejrzeć na otwieranej dziś w Muzeum AK w Krakowie wystawie, poświęconej 75. rocznicy powstania Szarych Szeregów pod Wawelem.

Jak czytamy na stronie Muzeum AK, wystawa "Harcerze Szarych Szeregów w okupowanym Krakowie" przybliży historię Szarych Szeregów - konspiracyjnej organizacji, która kontynuowała tradycje przedwojennego Związku Harcerstwa Polskiego w czasie II wojny światowej i walczyła o odzyskanie niepodległości.

Wystawa ma przypomnieć o idei Szarych Szeregów, o wartościach, którym była wierna organizacja, i o jej zaangażowaniu w walkę o wolną i niepodległą Polskę.

W rozmowie z Grzegorzem Jasińskim Roman Heil opowiada o skomplikowanej sytuacji swojej rodziny, z której część trafiła do Wehrmachtu, a część do Polskiego Podziemia, o obronie dobrego imienia ojca i o wpadce z pistoletem, która w stanie wojennym mogła wpędzić go w poważne kłopoty.


Grzegorz Jasiński: Pana ojciec zginął 27 maja 1944 roku. Pan go nigdy nie poznał...

Roman Heil: Nie. Ojciec wpadł na rogu Grzegórzeckiej i Łazarza razem z redaktorami prasy podziemnej. Zawieziono ich na Pomorską, następnie na Montelupich. Nie prowadzono intensywnego śledztwa, bo wiemy, że po prostu wyłożono im na stole na Pomorskiej to, co produkowali, i wszystkich razem zamknięto do jednej celi na "Monte". Nie udała się planowana akcja odbicia 26 maja. I następnego dnia rozstrzelano ich na ulicy Botanicznej.

Nazwisko ojca nie było w Krakowie znane, natomiast bardzo znane było w Przemyślu. Ojciec był żeglarzem, harcerzem, skończył studia na Uniwersytecie Lwowskim i był prawnikiem, awansował w hierarchii państwowej i w 1939 roku został starostą w Brześciu nad Bugiem.

Tak naprawdę początki tej działalności można wiązać z 1918 rokiem...

Ojciec brał udział w każdej awanturze. Jego dokumenty otwiera odznaka Orląt Lwowskich, Gwiazda Przemyśla. Brał udział we wszystkim. Natomiast nasza sytuacja rodzinna była dość skomplikowana. Dziadek był kolonistą austriackim w Galicji Wschodniej. Jego pierwsza żona była Niemką z krwi i kości, wychowała dwóch synów dziadka na żołnierzy Wehrmachtu. Natomiast druga żona, moja babcia, mimo niemieckiego nazwiska panieńskiego Weber, byłą Polką i wychowała czwórkę potomstwa związaną z Podziemiem. Myśmy po raz pierwszy sobie w oczy popatrzyli z końcem lat 70.

Po wejściu Armii Czerwonej do Brześcia 17 września z góry byliśmy skazani na kłopoty. Uciekliśmy do Przemyśla, podzielonego na część niemiecką i rosyjską i jakimś cudem udało nam się przejść na stronę niemiecką. Mama mówiła perfekcyjnie po niemiecku, to był w pewnym sensie domowy język. Wmówiła Komisji Mieszanej, że jesteśmy z czasów Katarzyny Wielkiej, z autonomicznej republiki. Oni w to uwierzyli, kazali nam się osiedlić w Bystrej Podhalańskiej. Po chwili okazało się jednak, że gestapo ściga ojca, a z nas żadni Niemcy. Ojciec został komendantem Szarych Szeregów po Eugeniuszu Fiku. To Warszawa zdecydowała, ponieważ Ignacy Fik, jego brat, był komunistą. Być może nawet zrobiono to zbyt pochopnie, bowiem stosunki między różnymi organizacjami Podziemia w Krakowie były zupełnie inne niż w Warszawie. Mam zeznanie łączniczki, nagrane na taśmie, pani Przyborowskiej ps. "Pisklę", która mówi tak: "Kiedy Fikowi brakowało farby, tośmy mu pożyczali, jeśli nam brakowało papieru, to nam Fik pożyczał". Nie było takiego warszawskiego układu, że kończymy na gestapo jakimś donosem.

Kiedy pan zaczął poznawać tę historię? Kiedy pan po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że ojciec był kimś w konspiracji ważnym i że jego losy niekoniecznie są po linii sytuacji politycznej w kraju?

Sprawę ojca zacząłem badać dopiero, jak miałem czterdzieści parę lat. W niezwykłych okolicznościach. Mianowicie wysoko partyjny pisarz, towarzysz Jerzy Rawicz, specjalista od opluwania urzędników sanacyjnych, sugerując się funkcją ojca starosty w Brześciu i niemieckim nazwiskiem, uśmiercił go na kartach swojej książki jednym zdaniem. Jako volksdeutscha i agenta gestapo miało go zabić Podziemie, na prima aprilis '44 w terenie podwarszawskim. Wytoczyliśmy mu proces. W ręku mieliśmy afisz rozstrzelania, mieliśmy sądowe uznanie matki za wdowę ze wskazaniem okoliczności śmierci męża, mieliśmy zeznania wszystkich żyjących szaroszeregowców w Krakowie i mieliśmy niezwykłych świadków z Warszawy - profesora Kamińskiego, który ojca znał, i pana Stanisława Broniewskiego "Orszę" z Akcji pod Arsenałem, który też ojca znał, bo jeździli na odprawy. Co miała strona przeciwna? Archiwum KC PZPR. Mama mi nic nie mówiła. Ale kiedy wybuchła ta sprawa, musieliśmy się tym zająć. Teraz mija już trzydzieści kilka lat, odkąd zacząłem chodzić śladami ojca. I doszedłem do wszystkich spraw.

Na tej wystawie w gablocie jest i Krzyż Armii Krajowej, przyznany ojcu pośmiertnie, i są tam rzeczy przedwojenne, harcerskie. I demonstruję tam pistolet ojca, który odzyskałem w niezwykłych okolicznościach...

Przez wiele lat, przechowując go, łamał pan prawo...

Jak się dokładnie przeczyta ustawę o posiadaniu broni, to ostatnie akapity są takie, że nie dotyczy ona muzeów prywatnych i samorządowych. Ale oczywiście ten pistolet nie jest sprawny, nie ryzykowałbym przecież takiej historii. A było to tak, że zadzwoniła do mnie pani doktor Oszast, która była szefową gospodarczą krakowskiego BIP-u (Biura Informacji i Propagandy) i była w stałym kontakcie z ojcem. W stanie wojennym zadzwoniła, że chce mi coś z pamiątek ojca zwrócić. Zwróciła mi prasę N, na wystawie jest na przykład "Der Klabautermann", i wręczyła mi książkę "Die Wehrmacht". Ja nie zwróciłem uwagi, co jest w środku, i pożegnałem się, bo zbliżała się godzina milicyjna. Zapowiedziałem, że następnego dnia się zgłoszę. Wsiadam do tramwaju numer 4 na Batorego, książka mi się otwiera w jednym miejscu - trochę mnie dziwił jej ciężar - a na podłogę wypada mi pistolet, magazynek, a ze schowka na podłogę tramwaju wysypują mi się naboje. Jakie miałem szczęście, że nie było nikogo z funkcjonariuszy czy kapusiów. Wszyscy uciekają do przodu albo do tyłu. Zaimponowała mi pewna babcia, która powiedziała: "Wie pan co, funkcjonariusze tak nie noszą. Trzeba to dokładnie wyzbierać...".

I w ten sposób stał się pan posiadaczem pistoletu własnego ojca...

Przesiadłem się do "ósemki", zawiozłem mamie na Krasickiego w Podgórzu. Mama wzięła go z książką, powiedziała: "Tak, tak, to nasze" i... włożyła w książce w domową biblioteczkę. Na drugi dzień poszedłem do pani doktor Oszast z pewną pretensją, że mnie nie uprzedziła, że miałbym kłopoty. A ona na to: "Panie Heil, dając panu tę książkę, powiedziałam wyraźnie, że tatuś jej używał. Czy mówiłam, że czytał?". I znowu człowiek wyszedł na takiego nierozgarniętego.

Mama opowiedziała potem, jaka była historia tej książki, jak była przygotowywana?

Tak, powiedziała mi, dlaczego ojciec wybrał ten model, węgierski, służbowy dla oficerów niemieckich. On ma z tyłu na rękojeści taką sprężynę, że nawet jak się ciągnęło go z kieszeni za spust, nie oddawał strzału, który mógł trafić w nogi.

Powiem jeszcze tylko dwa słowa na temat tego rodzinnego podziału polsko-niemieckiego, jak Polska odzyskała niepodległość - konkretnie w Przemyślu, w mojej rodzinie. Przyszedł pobity do domu mój wujek Rudolf, austriacki żołnierz. Dziadek go objechał, że płacze, i kazał wszystko przekazać Edkowi jako nowej władzy. I tak doszło do odzyskania niepodległości w Przemyślu.