„Chcieli wykończyć całą moją rodzinę, poczynając od braci, teściów, kończąc na moim sześcioletnim synku, którego miał przejechać samochód” – mówi w rozmowie z RMF FM Michał Wysocki, sanitariusz, który pod naciskiem SB wziął na siebie winę za śmierć Grzegorza Przemyka, 18-letniego maturzysty pobitego 30 lat temu przez funkcjonariuszy MO. „Wiedziałem, że oni mogą zrobić wszystko. Żadne prawo dla nich nie istniało” – podkreśla.

Konrad Piasecki: Czuje się pan ofiarą historii?

Michał Wysocki: Tak, czuję się ofiarą historii.

Człowiekiem, który znalazł się o niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu?

Tak, właśnie tak to wyglądało.

Kiedy tamtego majowego dnia pan przyjechał na komisariat na ulicę Jezuicką, od razu się pan zorientował, że to jest chłopak pobity przez milicję?

Nie, tego nie wiedziałem. Nikt nam tego nie powiedział. Jak go zobaczyłem w komisariacie, to chciałem go wyrwać z rąk milicji. Myśleliśmy, że on po prostu udaje, żeby stamtąd wyrwało go pogotowie. To było niesamowite wrażenie, bo takiego pacjenta jeszcze nie spotkaliśmy, pomimo moich kilku lat pracy w pogotowiu. Miał duże, błyszczące i czarne oczy, wyglądał, jakby miał rozszerzone źrenice. Był brudny, spocony, włosy miał długie, takie strąki. Z jego twarzy biło przerażenie.

Byliście w stanie z nim porozmawiać? Był przytomny?

Był przytomny, ale nie mogliśmy z nim porozmawiać. On się wszystkiego bał. Nie chciał z nami jechać, ani wstać z krzesła, na którym siedział. Trzymał się za brzuch i bujał się. Dopiero jego kolega powiedział: "Grzesiu nie bój się, to jest pogotowie ratunkowe".

Dlaczego wziął pan na siebie winę za śmierć Grzegorza Przemyka?

Ponieważ chcieli wykończyć całą moją rodzinę, poczynając od braci, teściów, kończąc na moim sześcioletnim synku, którego miał przejechać samochód. Powiedzieli mi: "Teraz będziesz swego synka zeskrobywał z asfaltu".

Nie wytrzymał pan podczas przesłuchań?

Bardzo kochałem rodzinę i bałem się, żeby nic złego im się nie stało.

Do czego się pan wtedy przyznał?

Powiedziałem, że niechcący nadepnąłem Grzegorzowi Przemykowi na brzuch, kiedy on upadł.

Do pańskiego osaczenia użyto gigantycznej machiny. SB wiedziało o panu wszystko. Rozumiem, że pan miał świadomość tego, że oni mogą zrobić wszystko.

Tak, wiedziałem, że mogą zrobić wszystko. Dla nich żadne prawo nie istniało.

Dlaczego to właśnie pan został kozłem ofiarnym tej sprawy?

W przeszłości uprawiałem wiele sportów, byłem wysportowany, odważny. Oni na tym bazowali, że ja mógłbym to zrobić. Taka była ich metoda.

Ale pana nie skazano za pobicie Grzegorza Przemyka?

Nie, mnie za to nie skazano. Sędzia nie wiedział, co zrobić, bo cały akt oskarżenia zaczął się walić. Miał wytyczne z Komitetu Centralnego PZPR, więc co chwila były przerwa - niby na naradę. Wtedy musieli jakoś mnie skazać i skazano mnie za niedopełnienie obowiązków służbowych.

Dziś ma pan poczucie, że historia i sądy przywróciły w tej sprawie sprawiedliwość?

Myślę, że nie do końca. Sprawa się ciągnęła tyle lat i w tej chwili jakby się rozmyła. Winni niby są, a ich nie ma. Z tajnych akt MSW wynika dokładnie, kto za tym stał. Stało za tym całe biuro polityczne, całe MSW. Nawet kontrwywiad wojskowy był w to zamieszany. Ogromna machina ludzi pracowała na to, by prawda nigdy nie wyszła na jaw.

Potrafił pan sobie jakoś poskładać życie, po tych przeżyciach z początku lat osiemdziesiątych?

Od dwudziestu lat jestem samotny. Żona odeszła, bo nie mogła tego wytrzymać. Budzę się w nocy, krzyczę, syn się ożenił mając osiemnaście lat. Wstąpiłem do zakonu franciszkańskiego, no i chyba odnalazłem szczęście w sobie. Bliskość z Bogiem doprowadziła mnie do szczęścia ziemskiego.