O trzy miesiące aresztu dla 40-letniego Grzegorza B. podejrzanego o zabójstwo 6-miesięcznego Maksymiliana i znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem nad jego siostrą Leną wystąpiła do sądu Prokuratura Rejonowa dla Miasta Rzeszów. Mężczyźnie grozi dożywocie.

O trzy miesiące aresztu dla 40-letniego Grzegorza B. podejrzanego o zabójstwo 6-miesięcznego Maksymiliana i znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem nad jego siostrą Leną wystąpiła do sądu Prokuratura Rejonowa dla Miasta Rzeszów. Mężczyźnie grozi dożywocie.
Zdj. ilustracyjne /Piotr Bułakowski /RMF FM

Prokurator okręgowy w Rzeszowie Łukasz Harpula poinformował, że 40-letni mężczyzna przyznał się do tego, że mógł spowodować śmierć chłopczyka, ale utrzymuje, że obrażenia, jakich dziecko doznało, były przypadkowe.

Jednocześnie opowiedział śledczym, że wielokrotnie ze szczególnym okrucieństwem znęcał się nad 2,5-letnią siostrą chłopczyka. Mówił, że z niezrozumiałych dla siebie powodów nienawidzi tego dziecka, a zadawanie jej bólu oraz fakt, że dziewczynka się go boi - sprawiało mu przyjemność.

W czasie przesłuchania przyznał, że ją podduszał, szarpał, ale starał się to robić tak, aby zostawiać jak najmniej śladów na ciele dziecka. Mówił też, że być może przypadkowo poparzył Lenę papierosem.

Prokurator wyjaśnił, że mężczyzna był zaprzyjaźniony z rodziną, a wcześniej był pracodawcą ojca dzieci. Matka pozostawała pod jego bardzo silnym wpływem. Gdy nieraz zauważyła jakieś zasinienia na ciele Leny, albo to, że dziecko się go boi, podejrzany zawsze znalazł jakieś wyjaśnienie, w które matka bezkrytycznie wierzyła - zaznaczył prokurator.

Grzegorz B. mówił też, że chętnie zostawał sam z dziećmi, jako opieka, aby móc znęcać się nad dziewczynką. 

Tak było też tym razem. Poprosił matkę dzieci, by poczekała na stacji benzynowej na kogoś, kto ma rzekomo przynieść przesyłkę. Chodziło o to, by jak najdłużej nie było jej w domu, by zwyrodnialec mógł w tym czasie znęcać się nad dziewczynką. 

W czasie jego pobytu w domu z dziećmi matka zdenerwowana tym, że człowiek, na którego miała czekać się nie zjawia zadzwoniła do Grzegorza B., co z kolei go zdenerwowało.

Jak wyjaśniał, w tym czasie jeszcze niemowlę zaczęło płakać. On chcąc uciszyć dziecko wyjął je z łóżeczka i wtedy malec miał mu wypaść z rąk, uderzając głową o podłogę. Stracił przytomność i mężczyzna - jak twierdzi - usiłował go reanimować, ale nie umiał. Przyznał, że dziecko w tym czasie mogło jeszcze kilkakrotnie uderzyć głową o podłogę - opowiadał Harpula.

Zwrot w sprawie

Zwrot w sprawie nastąpił wczoraj. Rodziców dzieci - początkowo zatrzymanych - przesłuchano jedynie w charakterze świadków i wypuszczono na wolność. Dopiero wtedy rozpoczęły się intensywne czynności prokuratury ze znajomym rodziny.

Przypomnijmy - w piątek matka chłopca zauważyła, że jej syn nie daje oznak życia i zadzwoniła po pogotowie. Ratownicy podjęli reanimację, która była następnie kontynuowana w szpitalu. Mimo że udało się przywrócić czynności życiowe, stan dziecka lekarze określali jako krytyczny. Chłopczyk posiadał liczne obrażenia, w tym obrażenia głowy.

Prokurator jeszcze w niedzielę mówił, że "obrażenia chłopczyka wskazują, że albo został uderzony jakimś narzędziem, albo też nim uderzono np. o ścianę".

Okazało się, że z matką przebywała córka, u której także zauważono obrażenia. Wezwany na miejsce lekarz potwierdził spostrzeżenia policjantów i postanowił skierować dziewczynkę do szpitala. Na szczęście obrażenia, jakie posiadała, nie zagrażały jej życiu.

(az)