27 lipca w meksykańskim porcie w Altamirze doszło do zatrzymania załogi statku UBC Savannah, oskarżonej o złamanie przepisów antynarkotykowych. Na statku pan Robert pracował jako spawacz okrętowy. Był jednym z trzech Polaków w załodze. Razem ze swoimi rodakami - kapitanem i pierwszym oficerem - oraz 19 Filipińczykami, trafił do aresztu po tym, jak podczas rozładunku węgla w meksykańskiej Altamirze, załoga ujawniła podejrzane pakunki. Po zawiadomieniu policji i sprawdzeniu zawartości paczek, okazało się, że znajduje się w nich kokaina - łącznie ponad 200 kg. Załogę zwolniono, a w areszcie pozostał już tylko polski kapitan statku. Po wczorajszej konferencji prasowej rodziny kpt. Andrzeja Lasoty i dramatycznym apelu o pomoc samego aresztowanego, pan Robert zdecydował się na rozmowę.

Mateusz Chłystun, RMF FM: Czy ma pan jakiekolwiek podejrzenia, domyśla się pan, w jaki sposób kokaina mogła trafić na pokład?

Robert: My jako załoga nie mamy żadnego wpływu na przebieg operacji, które odbywają się w porcie. My mamy jedynie nadzór porządkowy nad załadunkiem, ale nie jesteśmy w stanie dopilnować tego, co robią ludzie, którzy pracują w porcie, jak chociażby operator ładowarki. Jak więc te narkotyki dostały się na pokład - nikt nie ma zielonego pojęcia. Te narkotyki znalazły się na samym spodzie ładowni, pod tonami tzw. met-coke, czyli bardzo drobnego węgla. Nie wiem, najprawdopodobniej ktoś z obsługi terminala na brzegu wiedział, co się dzieje. Jakiś samochód musiał z tym wjechać od strony portu. Któryś z dźwigowych mógł być "opłacony", auto mogło wjechać, ktoś mógł wrzucić, ludzie natychmiast przysypali i nikt nie był w stanie tego zauważyć.

Czy to znaczy, że w przypadku załadunku załoga jest zdana wyłącznie na obsługę terminala w porcie?

Tak, dokładnie. Co innego, kiedy statek idzie w morzu, wtedy wszystkie prace wykonują marynarze i załoga, ale kiedy statek zawija do portu - wszystkie prace - związane z załadunkiem i rozładunkiem, przejmują już portowcy. My oczywiście mamy nadzór nad tym, pilnujemy, żeby wszystko odbywało się zgodnie z procedurami, zmieniamy się na bieżąco, ale nie mamy żadnego wpływu na załadunek i rozładunek, na przebieg tych prac, itd.

Jeśli chodzi o reakcję miejscowych służb, w Altamirze - pan się w ogóle spodziewał, że zostaniecie zatrzymani?

Byłem w pierwszej ósemce zabranej ze statku. Zostaliśmy zabrani do sądu, po czym, po kilku godzinach, zostaliśmy zwolnieni. Z braku dowodów, ale też ze względu na brak tłumacza języka tegalo, którym posługiwali się Filipińczycy w naszej załodze. Wróciłem na statek i jeszcze w niedzielę zadzwoniłem do rodziny, mówiąc, że wszystko w porządku. W poniedziałek na burtę weszło już wojsko, policja, przedstawili nam nakaz, zakuli wszystkich w kajdany i zabrali. Wszyscy funkcjonariusze byli oczywiście uzbrojeni. Zabrali nas do więzienia, w którym już zostaliśmy. Jeśli chodzi o warunki, to naprawdę były to najgorsze miesiące mojego życia. Naprawdę. Jak po tygodniu zobaczyłem suchą bułkę, to mieliśmy razem z kolegą łzy w oczach, bo przez pierwsze dni nic tam nie jedliśmy.

Nie karmili, czy nie było apetytu?

Jedzenie było jak dla psa, podane też jak zwierzętom. Warunki były takie, że temperatura przekraczała 40 stopni, a myśmy spali na ziemi, na kartonach, buty robocze miałem jako poduszkę. Jak teraz o tym myślę, to to jest jak jakiś zły sen. O tyle było dobrze, że byliśmy bezpieczni, bo byliśmy w oddzielnym bloku, takim z boku. Byliśmy pilnowani przez samych więźniów. Ktoś może dostał w łapę, ktoś może dał odgórny przykaz, żeby nam się nic nie stało i żebyśmy byli bezpieczni. Tam nie ma łóżek. Spaliśmy na betonie, karaluchów było mnóstwo. Tylko żeśmy się modlili i dziękowaliśmy Bogu, że nie gryzą, bo bylibyśmy jak szwajcarski ser.

Miał pan wtedy kontakt z rodziną, już będąc w areszcie?

Tak, średnio co dwa, trzy tygodnie mieliśmy łączność. Przyjechał do nas przedstawiciel naszej firmy, po tych dwóch pierwszych tygodniach. Dowoził nam trochę jedzenia, już było wtedy trochę lepiej. Najgorsze było te pierwsze dziesięć dni. To był dosłownie koszmar.

Kiedy wydawało się, że to już koniec, było kolejne zatrzymanie...

Później rozpoczął się tak naprawdę kolejny koszmar. Sędzia, mimo że oczyścił nas z zarzutów, a my ze łzami radości opuszczaliśmy areszt, w samych klapkach i majtkach właściwie - to się później okazało, że urząd emigracyjny nie chce nas wypuścić. Mimo że paszport dostaliśmy, wszystko było, ale twierdzili, że czekają na jakąś decyzję. Trzymali nas w ośrodku dla imigrantów. Byliśmy w jednym pomieszczeniu z ludźmi z Hondurasu, z Gwatemali. Tam były całe rodziny z dziećmi. Warunki były trochę lepsze niż w areszcie, bo była klima, ale spaliśmy jak sardynki - upchani na podłodze.

Jak wyglądał pana powrót do domu? Po wypuszczeniu z ośrodka cały czas byliście pod nadzorem policji?

Tak, do samego Paryża nas odtransportowali. Niby człowiek był wolny, już nie było przynajmniej tych kajdan na rękach, ale cała ta obstawa, ta policja wokół nas. Jak jechaliśmy do urzędu emigracyjnego, eskortowało nas pięć radiowozów na sygnałach. To wszystko było jak na jakimś filmie.

Transport na miarę prawdziwych bandytów.

Dosłownie. Człowiek nigdy złotówki nie ukradł, a tu przyjeżdżają uzbrojeni policjanci, żołnierze. Zamykają cię później w celi, w więzieniu, kraty w oknach, łańcuchy na rękach i na nogach. Jak prowadzili nas tak do radiowozu, ludzie w porcie patrzyli na nas jak na najgorszych kryminalistów. Naprawdę, tego się nie da opisać. To trzeba przeżyć. Teraz już łatwo o tym się mówi, tu w kraju, ale przeżyć to... nikomu nie życzę.

Udało się panu odzyskać rzeczy skonfiskowane podczas przeszukania statku?

Tylko same "szmaty". Jeśli chodzi o całą elektronikę, komputer, zegarki, pieniądze - wszystko rozkradli. Łańcuszek też miałem, taki złoty, grubszy - zabrali. Zostały tylko koszulki, majtki i nic więcej. Komputer, łańcuszek, dyski przenośne, miałem też taki głośnik bezprzewodowy, miałem projektor. Nawet budzik zabrali. Wie pan, jak to marynarz w rejsie - dużo ma takich gadżetów, kupuje je w świecie. Wszystko pokradli.

Jak wyglądała współpraca z konsulem, z polskimi służbami na miejscu? Pomagali?

Tak, muszę przyznać, że tak. Jestem w ogóle wdzięczny panu konsulowi i ambasadzie. Oni się szybko u nas pojawili i pytali, czego nam potrzeba. Przywieźli nam potem kapcie, jakieś środki czystości. Ja miałem na sobie tylko buty robocze i kombinezon. Gdyby nie ta pomoc, to ani nie mielibyśmy się w co przebrać, ani czym się umyć, nic.

Kiedy się pan ostatni raz widział z kapitanem Lasotą, w jakim był wtedy stanie?

Widzieliśmy się ponad dwa tygodnie temu, przed zabraniem do urzędu emigracyjnego. Powiem panu, że kapitan był wtedy w dobrej formie, dobrze się trzymał. Myśmy mu oczywiście z całego serca życzyli, żeby się trzymał, żeby nie dał sobie w kaszę dmuchać. Mówiliśmy mu, że sercem i duchem jesteśmy z nim. Nas było tam trzech Polaków i mimo że Chief i ja opuściliśmy więzienie, nam było źle, bo przyjechaliśmy tam we trzech. Wracamy we dwóch, a nasz kolega zostaje. Człowiek był wolny, ale to mimo wszystko było straszne.

Co będzie dalej? Jak ta cała sytuacja odcisnęła się na panu jako marynarzu? Wróci pan do pływania?

Przede wszystkim to muszę teraz odpocząć. Fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Do końca roku nigdzie się nie ruszam. Myślę, że po Nowym Roku wrócę na morze. To jest moja pasja, moje całe życie. Ja jestem marynarzem i wykonuję taki a nie inny zawód, na tym się najlepiej znam. Jak by się człowiek przyjął gdzieś tu, do Polski, albo do obsługi, to wiadomo, że byłoby gorzej. Jednak na morzu pieniądze też są trochę lepsze. Wrócę. Na pewno wrócę. Teraz to może tak optymistycznie brzmi. O tych pieniądzach, o pracy, ale ciężar jest ogromny. To co się wydarzyło tam, w Meksyku, bardzo w człowieku siedzi. Będę też musiał wyrobić od nowa część swoich morskich dokumentów.

A co się z nimi stało?

Zabrali. Mnie tylko część, ale koledze zabrali całą teczkę. Te papiery to dla marynarza cała dotychczasowa historia pracy na morzu. Wszystkie dokumenty, uprawnienia, opinie z rejsów. Część z tych dokumentów, takich najbardziej aktualnych, podczas zaokrętowania zostawia się w u kapitana w kabinie. W czasie przeszukania statku z kabiny kapitana zrobili "Sodomę i Gomorę". Razem z podłogami, wszystko było pozrywane, poniszczone. Nie wiem, czego szukali. Może pieniędzy za ten, w ich mniemaniu, przemyt. Koszmar. Najbardziej zniszczyli kabiny kapitana i chiefów [oficerów - przyp.red.] Bo z naszych kabin, tych zwykłych marynarzy, to skonfiskowali głównie całą elektronikę - tak, jak mówiłem. Nawet głupią kawę mi zabrali, którą kupiłem sobie w Kolumbii, bo podobno jest najlepsza.

Czy w takich sytuacjach, w przypadku podejrzenia przemytu, zawsze tak to wygląda?

To była wolna amerykanka. To, co oni zrobili, to, w naszej ocenie - złamali wszystkie przepisy. Po pierwsze morskie, ale też prawne. Nie można w ten sposób! Oczywiście, jeśli mają jakieś zarzuty, przychodzą z konkretnym papierem - kapitan jest przecież ugodowy, wszystko by pokazał, sprawdziliby na spokojnie. Nie powinno być tak, że wszystkich zabierają ze statku, wchodzi tam wojsko i robią sobie co chcą. Przez kilka dni statek stał w porcie bez obsługi. Ci, którzy go przeszukiwali, robili sobie co chcieli. Tak to wyglądało.