Rozmowy trwają - odpowiadają służby weterynaryjne na pytanie o propozycje organizacji pro-zwierzęcych, by około 170 krów z Ciecierzyc w Lubuskiem uniknęło śmierci. Nikt nawet do nas nie zadzwonił -odpowiadają przedstawiciele m.in. Arki dla Zwierząt, która jako pierwsza zaproponowała, by zwierzęta najpierw przebadać. Od kilku tygodni toczy się administracyjna batalia o ocalenie stada, które przez kilka lat chodziło wolno po okolicznych łąkach.

Decyzją organów wojewody lubuskiego, podtrzymaną przez wyrok sądu w Gorzowie, zwierzęta mają zostać zabite, mimo że nikt ich wcześniej nie przebadał i wiele wskazuje na to, że nie zamierza. Powiatowy lekarz weterynarii mówi, że czeka na dyspozycje swoich zwierzchników, wojewódzki lekarz weterynarii nie reaguje na telefony dziennikarzy, a wojewoda kandydujący z list PiS w wyborach do europarlamentu mówi, że nie będzie już zabierał głosu w tej sprawie.

Według nieoficjalnych informacji, jakie udało nam się uzyskać od jednej z osób zaangażowanych w sprawę, zwierzęta mają zostać wywiezione z pola, na którym przebywają, w najbliższy wtorek lub środę. Niewykluczone, że pod osłoną nocy, by uniknąć konfrontacji z ich obrońcami. Stamtąd mają trafić do rzeźni, gdzie zostaną uśmiercone, a później - według oficjalnych informacji uzyskanych od powiatowego lekarza weterynarii - zutylizowane. 

Aktywiści, którzy od kiedy sprawa ujrzała światło dzienne próbują uratować bydło, mają dość lekceważenia przez lokalne i centralne władze. W najbliższą sobotę zamierzają rozbić miasteczko namiotowe przy zagrodzie, w której trzymane są zwierzęta. W piątek szykują też pikietę przez resortem rolnictwa w Warszawie. Do stolicy zamierzają pojechać z gotowym pismem adresowanym do premiera Mateusza Morawieckiego z apelem o odwołanie ministra Jana Krzysztofa Ardanowskiego. Mają dość niepoważnego traktowania całej sprawy przez administrację państwową. Rozmowy, o których zapewnia m.in. powiatowa lekarz weterynarii Edyta Siwicka, to jak dotąd jedno spotkanie w Głównym Inspektoracie Weterynarii. 

Teraz nikt z nami nie rozmawia. Było tylko to jedno spotkanie. Główny inspektor weterynarii pytał na nim głównie o to, dlaczego zawiadomiliśmy media, twierdził, że mogliśmy załatwić sprawę między sobą. Poinstruował nas żebyśmy zbyt dużo nie mówili mediom. Kiedy pytaliśmy co więc mamy mówić, bo dziennikarze nas pytają, odpowiedział jedynie, że mamy mówić, że szukamy wspólnie rozwiązań. To był dla nas jasny sygnał, że administracja próbuje grać na czas i nie ma żadnych konkretnych pomysłów - tłumaczy w rozmowie z RMF FM przedstawiciel jednej z organizacji, która chce ocalić krowy.

Rolnik: "Przebadajmy je!"

Organizacje, które próbują ocalić stado około 170 sztuk bydła szukały miejsca, w których zwierzęta mogłyby być azylowane po wcześniejszych badaniach i sterylizacji. Udało się ich znaleźć przynajmniej kilka. Wśród osób, które zadeklarowały pomoc jest Witold Biszke - rolnik i hodowca bydła z Lubuskiego, który wystąpił z oficjalną propozycją do powiatowej lekarz weterynarii, by zwierzęta najpierw przebadać, deklarując przy tym nawet partycypację w kosztach. Pismo pozostaje na razie bez odpowiedzi. 

Obojętnie jak ta sprawa wygląda, trzeba najpierw te zwierzaki zbadać. Możemy tu sobie gdybać, ale jeśli one wszystkie są zdrowe - byłoby to wielkie barbarzyństwo, gdybyśmy tak po prostu prawie 200 sztuk bydła uśmiercili. No przecież to jakaś aberracja całkowita! - mówi Witold Biszke, który jest gotów dać schronienie zwierzętom.

By zwierzęta mogły zostać gdziekolwiek przemieszczone, należałoby wykluczyć to, czy nie chorują na jedną z trzech chorób zaliczających się do grupy "zwalczanych z urzędu". To bruceloza, gruźlica albo białaczka. 

Zdaniem naszych rozmówców, lokalna administracja znalazła się w swego rodzaju pułapce, bo jeśli okaże się, że wszystkie zwierzęta są zdrowe - decyzja o ich uśmierceniu, uzasadniana ryzykiem roznoszenia chorób - okaże się bezpodstawna. Jeśli zaś okaże się, że któreś ze zwierząt choruje - trzeba będzie przebadać wszystkie inne krowy hodowlane z okolicy, które pasły się na łąkach, po których mogło przemieszczać się stado.

Nie ma chętnego, który podejmie jakąś konkretną decyzję, bo prościej nic nie zrobić, niż zrobić cokolwiek. To jest unikanie problemu. Gdyby po badaniach okazało się, że któraś z krów jest chora, w co bardzo wątpię, i po badaniach pozostałych krów z okolicy okazałoby się, że one też są chore - co wtedy zrobić? - komentuje opieszałość administracji w tej sprawie Witold Biszke, który w sprawie ocalenia stada rozmawiał już nawet z firmą produkującą kolczyki dla bydła. Chciał je zamówić, by po badaniach "zakolczykować" stado. Pod tym warunkiem można ubiegać się o tzw. paszport dla tych zwierząt. To swego rodzaju przepustka do transportu i legalnego chowu bydła.

Administracja unika odpowiedzi?

Po raz pierwszy do lubuskiej lekarz weterynarii Zofii Batorczak z prośbą o informację zwróciliśmy się 6 maja. Tego dnia, według pracowników sekretariatu, pani inspektor cały dzień miała spotkania i nie znalazła chwili na rozmowę. Historia powtarzała się kilka dni z rzędu. Na prośbę o kontakt w dniu, w którym harmonogram nie będzie aż tak napięty, nikt jednak nie zareagował. O informacje prosiliśmy też w Głównej Inspekcji Weterynaryjnej. Zarówno główny inspektor i jego zastępca też nie mogli rozmawiać ze względu na spotkania i delegacje. Mail z 16 maja do dziś pozostał bez odpowiedzi. Po telefonie do GIW usłyszeliśmy, że pytania ponownie należy skierować mailem. Z kolei służby prasowe Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi na maila z podobnym zestawem pytań odpowiedziały jedynie: "Uprzejmie informuję, że ustalenia i konsultacje w tej sprawie prowadzone są przez Inspekcję Weterynaryjną", wysyłając jednocześnie link do strony Głównej Inspekcji Weterynaryjnej. Na prośbę o odpowiedzi na pytania lub choćby komunikat w sprawie stada krów nie odpowiedział też wojewoda lubuski Władysław Dajczak. Jego biuro prasowe za każdym razem odsyłało do wojewódzkiego lub powiatowego lekarza weterynarii. Dziś w biurze prasowym Lubuskiego Urzędu Wojewódzkiego usłyszeliśmy: Wojewoda nie udziela już żadnych informacji w tej sprawie, nie zabiera głosu. Na oficjalną prośbę w oparciu o ustawę o dostępie do informacji publicznej odpowiedziała pisemnie powiatowa lekarz weterynarii z Gorzowa Wielkopolskiego Edyta Siwicka. W piśmie czytamy m.in.: "Pamiętać zatem należy, że w sprawie mamy do czynienia z decyzją ostateczną i prawomocną, a zatem taką która zawiera wiążące nakazy, które co do zasady należy wykonać". Telefonicznie dopytujemy dziś, czy po kolejnych deklaracjach ze strony organizacji czy rolnika dotyczących przebadania stada, cokolwiek może się zmienić. Jest decyzja ostateczna i ja jej nie cofnę - ucina Edyta Siwicka.

Według kilku nieoficjalnych źródeł, zarówno lokalne jak i centralne władze z konkretnymi krokami w sprawie stada krów z Ciecierzyc wstrzymują się do przyszłego tygodnia, czyli momentu po głosowaniu w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Od soboty ci, którzy chcą ocalić krowy z Ciecierzyc, zamierzają całodobowo czuwać przy ich zagrodzie. Jak zapewniają, może do nich dołączyć każdy, komu los tych zwierząt nie jest obojętny. 

Opracowanie: