Spadochroniarz zginął, bo popełnił błąd - taki wniosek wyłania się ze wstępnego raportu Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, do którego dotarła dziennikarka RMF FM. Do wypadku doszło we wrześniu w Piotrkowie Trybunalskim. Ze spadochronem skakał ówczesny prezes łódzkiego lotniska. Był doświadczonym skoczkiem.

Kluczowe w raporcie jest zdanie: "skoczek planował wykonać zakręt do lądowania 540 stopni, lecz rozpoczął go na zbyt małej wysokości w odniesieniu do przyjętej techniki jego wykonania". Oznacza to, że spadochroniarz chciał zrobić manewr, ale zaczął go zbyt późno, za nisko nad ziemią, żeby zdążyć go wykonać. Eksperci sprawdzili także, że sprzęt 51-latka miał ważną Kartę Zestawu Spadochronowego, a sam mężczyzna miał odpowiednie przeszkolenie i doświadczenie, potwierdzone dokumentami.


Przyczyną śmierci skoczka były rozległe obrażenia wielu narządów wewnętrznych m.in. złamany kręgosłup, spowodowane upadkiem na ziemię. Tak wykazała sekcja zwłok mężczyzny. Natomiast brak urazów sprzed chwili zderzenia się z podłożem, wykluczają zasłabnięcie czy inne problemy zdrowotne skoczka. Mężczyzna był w pełni świadomy tuż przed upadkiem, a w jego krwi nie wykryto alkoholu czy innych substancji odurzających.

Wypadek zdarzył się w połowie września. Tego dnia mężczyzna oddawał czwarty w tym dniu skok. Z relacji osób, które tego dnia były na terenie aeroklubu w Piotrkowie Trybunalskim i obserwowały skoki wynika, że skok ówczesnego prezesa łódzkiego lotniska przebiegał zwyczajnie i normalnie, aż do chwili lądowania. Mężczyzna tuż przed dotknięciem ziemi był w niewłaściwej pozycji do lądowania. Runął na ziemię z wysokości około 3 metrów. Początkowo przypuszczano, że końcową fazę lotu mógł zakłócić silny podmuch wiatru.

(abs)