"My jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia, że wybory muszą być "na tak", ale można sobie wyobrazić zupełnie inną procedurę. Wyobraźmy sobie, że wchodzimy do lokalu wyborczego i pierwsza decyzja, jaką podejmujemy, to decyzja, czy chcemy głosować "na tak", czy chcemy głosować "na nie" - mówił prof. Dariusz Doliński ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i przekonywał, że taki sposób głosowania mógłby zwiększyć frekwencję podczas wyborów. "Z perspektywy demokracji protest przeciwko pewnym programom, ruchom i pomysłom politycznym jest równie ważny, jak popieranie jakichś innych ruchów" - tłumaczył ekspert.

Anna Baranowska-Ślusarek: Według sondaży, frekwencja w zbliżających się wyborach może nie przekroczyć 40 proc. Dlaczego tak się dzieje? Nie interesuje nas polityka?

Prof. Dariusz Doliński, SWPS Wrocław: Sondaże, które szacują frekwencję, raczej ją zawyżają niż zaniżają. Powodów, dla których ludzie nie pójdą głosować jest cała masa. Jednym z nich jest to, że wybory europejskie wydają nam się nieco abstrakcyjne. Nie bardzo wiemy, jako Polacy, co robią posłowie w Parlamencie Europejskim, jakie są jego zadania. Ale oczywiście są również takie kwestie jak kompletny brak zainteresowania polityką, brak wiary w to, że nasz głos może cokolwiek zmienić oraz inny ważny powód, że nie mamy partii, z którą się identyfikujemy. Ludzie bardzo często mówią: nie ma na kogo głosować, nie mam partii, którą uważałbym za dobrą.

Czy jest jakiś sposób, żeby tą frekwencję zwiększać? Czy może warto byłoby wprowadzić takie głosowanie przeciwko jakiemuś konkretnemu ugrupowaniu, a nie za? Tzn. ludzie mogliby zagłosować i wybrać: ja tego ugrupowania nie lubię, wobec tego zagłosuje przeciwko.


Istnieją bardzo różne sposoby na zwiększenie frekwencji. Apele najróżniejsze odgrywają dużą rolę. Anthony Greenwald, badacz amerykański pokazał, że również w sytuacji w których pyta się ludzi "czy pójdziesz głosować?", powoduje to zwiększenie frekwencji o kilka procent, ponieważ ludzie, którzy odpowiadają na takie pytania robione przez różne sondażownie czasami są to ludzie, którzy nie wiedzą o wyborach i dowiadują się od badaczy robiących badania, że w najbliższą niedzielę, czy w jakiś inny dzień będą wybory. Inni udzielają odpowiedzi zgodnej z tym, co chce usłyszeć - ich zdaniem - rozmówca. W związku z tym mówią: tak pójdę. A tacy, którzy powiedzieli "tak, pójdę", często później rzeczywiście zachowują się zgodnie z własną werbalną deklaracją. Więc takich sposobów oczywiście jest sporo. Natomiast to, czy możliwość głosowania przeciw byłaby sensowna - otóż my jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia, że wybory to są wybory "na tak", że ludzie idą i wrzucają głos do urny. Im więcej w tej urnie znajdzie się głosów za jakąś partią, tym więcej ta partia dostaje głosów "na tak" i tym większe ma szanse na dostanie się do parlamentu.

Cytat

Nie jest wykluczone, że wygrałaby partia, która osiągnie wynik -15, a wygrałaby z partiami, które mają -18, - 40, - 157, ale co z tego? Czy naprawdę jest to ogromna różnica, czy wygrałaby partia, która ma najmniej głosów "na nie", czy wygrywa partia, która ma najwięcej głosów "na tak"? Zwłaszcza w sytuacji, w której zdecydowana większość ludzi, którzy biorą udział w wyborach nie interesuje się polityką?

Warto zauważyć, że wszelkie wybory pozytywne są na ogół mniej racjonalne niż nasze wybory negatywne. Proszę zauważyć, że kiedy czytamy np. opinie o pracownikach to opinie pozytywne są bardzo często takie sztampowe, składające się z ogólników. Opinia negatywna jest bardzo konkretna, nasycona racjonalnością. Tam są pewne fakty, tam jest odwołanie się do pewnych zdarzeń. Jeśli zapytamy kogoś: dlaczego kogoś lubisz? to bardzo często usłyszymy odpowiedź - nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Fajny jest, lubię go i tyle. Natomiast jeśli poprosimy kogokolwiek o odpowiedź na pytanie, dlaczego jakiejś osoby nie lubisz, to z największym prawdopodobieństwem usłyszymy bardzo racjonalne wyjaśnienie negatywnego osądu tego człowieka. I również wydaje się, że jeśli myślimy o partiach politycznych, to ludziom trudniej byłoby odpowiedzieć na pytanie dlaczego lubią, dlaczego identyfikują się z jakąś partią, niż na pytanie, dlaczego uważają jakąś partię za złą, jakąś partię za zagrożenie dla Polski, dla demokracji, czy dla swoich własnych interesów. My jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia, że wybory muszą być "na tak", ale można sobie wyobrazić zupełnie inną procedurę. Wyobraźmy sobie, że wchodzimy do lokalu wyborczego i pierwsza decyzja, jaką podejmujemy, to decyzja, czy chcemy głosować "na tak", czy chcemy głosować "na nie". Inaczej mówiąc, to o czym mówię w tej chwili nie wyklucza możliwości głosowania zgodnie z dotychczasowymi regułami głosowania na określoną partię. Ale jeśli w pierwszym kroku wyborca podejmuje decyzję, czy głosuje na partię, czy przeciw partii, to potem wrzuca kartkę do jednej z urn. Albo do urny "na tak", albo do urny "na nie". I w takim lokalu wyborczym, każdym lokalu wyborczym, wystarczy odjąć liczbę głosów "na tak" od liczby głosów "na nie".

W takim przypadku miałaby wygrać partia, którą wyborcy najmniej nie lubią?

Nie. Wynik arytmetyczny.

Ale wtedy mogłoby wyjść ujemnie.

Oczywiście mogłoby w tym przypadku wyjść ujemnie. Wydaje się to z perspektywy czysto matematycznej możliwe. I nie jest wykluczone, że wygrałaby partia, która osiągnie wynik -15, a wygrałaby z partiami, które mają -18, -40, -157, ale co z tego? Czy naprawdę jest to ogromna różnica, czy wygrałaby partia, która ma najmniej głosów "na nie", czy wygrywa partia, która ma najwięcej głosów "na tak"? Zwłaszcza w sytuacji, w której zdecydowana większość ludzi, którzy biorą udział w wyborach nie interesuje się polityką? W poprzednich wyborach amerykańskich pytano Amerykanów o to, jaki jest stosunek do kary śmierci Busha Juniora i Obamy. Tylko 10 proc. Amerykanów potrafiło udzielić prawidłowej odpowiedzi. Natomiast na pytanie, jakiego warzywa Bush nie lubi najbardziej ok. 90 proc. trafnie odpowiedziało, że są to brokuły. W związku z tym na wybory polityczne składają się w znacznej mierze na całym świecie głosy ludzi, którzy mają ograniczoną wiedzę na temat programów politycznych, możliwości partii, kompetencji polityków...

Czyli tak naprawdę takie głosowanie przeciwko nie byłoby deklaracją własnych poglądów tylko zamanifestowaniem tego, z czym się nie zgadzamy.

Tak i wcale nie jest tak, że jest to mniej ważne niż to, z czym się zgadzamy i za czym się opowiadamy. Z perspektywy demokracji protest przeciwko pewnym programom, ruchom i pomysłom politycznym jest równie ważny, jak popieranie jakichś innych ruchów.

Generalnie mogłoby się okazać, że w momencie, w którym wprowadzamy głosowanie przeciwko jakiemuś konkretnemu kandydatowi, wyborcy, to ta decyzja byłaby łatwiejsza, bo i argumenty byłyby dla niego bardziej oczywiste. W konsekwencji doprowadziłoby to do tego, że tak naprawdę moglibyśmy zagłosować, żeby jakiś kandydat  nie wszedł do Parlamentu Europejskiego.

Tak.

Czyli wyborca na przykład nie chce tego konkretnego kandydata A, ale już wszystko mu jedno czy wejdzie B czy C.

Tak, proszę zauważyć, że w tej chwili bardzo często namawia się ludzi, którzy mówią: nie mam partii, z którą się identyfikuję - zagłosuj na partię powiedzmy W, żeby partia Z nie weszła do parlamentu, bo głosując na partię W opowiadasz się przeciwko partii Z. To jest strasznie pokrętny i złożony proces, który trzeba sobie w głowie zrobić. Bardzo często ludzie się buntują. Dlaczego żeby wyrazić swoją dezaprobatę dla partii W muszę popierać partię Z, z którą się tak naprawdę nie identyfikuję i wcale nie uważam jej za dobrą? Owszem, uważam ja za mniej złą, ale to nie jest argument, żeby musiał być za tą partią. Tutaj nie ma takiego łamańca, tutaj wprost można powiedzieć - jestem przeciw tej partii.

Gdyby ludzie mogli wprost powiedzieć: Ja nie lubię tego polityka, to wtedy według pana, frekwencja wyborcza w jakichkolwiek wyborach, nawet tych do europarlamentu, mogłaby być wyższa.

Tak. Trudno mi przesądzić o ile wyższa, ponieważ to, o czym w tej chwili mówimy w żaden sposób nie ogranicza preferencji osób, które chcą zagłosować za konkretnym politykiem czy na konkretną partię, bo nadal można by było to zrobić, więc frekwencja zwiększyłaby się o tych, którzy nie mają ochoty na działania typu, jeśli jestem przeciwko A to zagłosuję na B. Tylko zwiększyłaby się o tych, którzy wprost chcą zagłosować przeciwko jakiejś partii czy politykowi.

Upraszczając - łatwiej nam jest zagłosować przeciwko komuś, kogo nie lubimy, niż za kimś z kim może teoretycznie się zgadzamy, ale tak naprawdę personalnie jest nam obojętny.

Dokładnie tak.