​Ciemno, ciasno, mokro, gorąco. Pod ziemią, w kopalni, zawsze tak samo. A "Wieczorek" w Katowicach ma już prawie 190 lat.

Za każdym razem muszę pisać oświadczenie, że zjeżdżam na własną odpowiedzialność. Potem jest szkolenie, jak użyć aparatu ucieczkowego. I nie ma znaczenia, że już przez to przechodziłem. Kolejny raz ratownik mówi, jak go otworzyć, co jest w środku, jak oddychać. Jadąc na dół, aparat zawieszam na ramieniu. Ciąży, ale bez niego zjechać pod ziemię nie wolno. Tlenu wystarczy w nim może na godzinę, ale w razie wypadku może uratować życie.

Oby nigdy nie musiał być używany - słowa ratownika zapadają w pamięć.

Oprócz aparatu, dostaję też górnicze ubranie: podkoszulkę, koszulę, drelichową kurtkę, pasek, dużo za duże spodnie oraz gumiaki w rozmiarze tylko zbliżonym do mojego. Do gumiaków są też onuce, ale tych nie zakładam, bo źle ułożone mogą przeszkadzać.

Wreszcie wkładam kask. Kto choć raz zjeżdżał pod ziemię wie, ile znaczy on w miejscach, gdzie jest wąsko, trzeba się schylać, mogą odpadać kamienie, albo co chwilę można natknąć się na wystające na wysokości głowy szyny czy kawałki metalowych prętów.

Kiedy wchodzę do kopalnianej windy, robi się niemożliwie ciasno. 10 mężczyzn staje ramię przy ramieniu, bez szans na obrócenie się do tyłu. Zjazd zajmuje może 3 minuty, a w tym czasie czuję, jak na plecach i ramionach rośnie mi mokra plama. To woda, której im głębiej, tym więcej, i która swobodnie ścieka po metalowych ścianach windy.

Po zjeździe windą pół kilometra pod ziemię potrzeba kilku minut, żeby pieszo dotrzeć do podziemnego dworca. To z tego miejsca pociągiem złożonym z małych wagoników, w których z trudem mieszczą się 4 osoby, jedzie się dalej. Tylko ławki w wagoniku są drewniane. Reszta to blacha i metal. W czasie jazdy lepiej nie opierać głowy o wagonikowe ściany - trzęsie tak, że nawet kask nie daje ochrony.

Wreszcie pociąg staje. Dalej jest już tylko marsz. I nie wiadomo, czy bardziej uważać na metalową obudowę chodnika nad głową, która miejscami znacznie się obniża, czy na dziury pod nogami, w których miejscami jest tyle wody, że zakrywa połowę gumiaków. Do tego robi się gorąco. Ale też co pewien czas, przy przechodzeniu przez zabezpieczające tamy, czuć na plecach mocny, gwałtowny podmuch lodowatego wręcz powietrza.

W ręce cały czas trzymam górniczą lampę, podłączoną do niewielkiego akumulatora przewieszonego przez ramię. Bez tego też żaden górnik nie zjedzie pod ziemię. W pewnym momencie zbaczamy do chodnika wentylacyjnego. Nie ma tam żadnego oświetlenia. Na chwilę gasimy też lampy górnicze. Tak wygląda absolutna ciemność: żadnego źródła światła w oddali, nie widać nawet oczu stojącego obok górnika. Wiem  też, że kilka centymetrów od twarzy mam wyciągniętą rękę, ale jej nie widzę. Nie ma nic. Czuję, że mocniej niż do tej pory ściskam górniczą lampę. Tak, jakbym za wszelką cenę chciał się upewnić, że nadal ją mam. I z ulgą ją zapalam. Światło mizerne, ale i taki blask w tym miejscu trochę uspokaja.

A w głównym chodniku przechodzimy teraz obok taśmociągu. Huk jest niesamowity. Kiedy pytam o coś górnika stojącego obok, prawie krzyczę mu do ucha, z którego przed chwilą wyciągnął specjalną zatyczkę chroniącą przed hałasem. On też odpowiada krzykiem. W czasie rozmowy  na twarzy czuję uderzenia grudek kruszonego węgla, który rozpryskuje się wokoło. Okulary chroniące oczy bardzo się przydają.

 A kiedy docieramy do przodka, gdzie po rozkruszeniu skał materiałem wybuchowym, specjalna maszyna ładuje węgiel do niewielkich wagonów, niezbędna jest jeszcze maska na twarz. Pyłu unosi się tam tyle, że nie sposób normalnie oddychać, w snopie światła widać węglowe drobinki, które, niczym mgła, wypełniają okolice przodka. Potykam się i odruchowo chwytam za wystający pręt. Zamiast chłodu metalu czuję jednak, jakby był on otulony czymś miękkim. A przecież nie mam rękawic. Kieruję światło w tę stronę. To nie żaden miękki materiał pokrywa metal, ale gruba warstwa węglowego pyłu, który zdaje się przypominać sadzę z komina. Spoglądam na dłoń. Takiej czerni nie widziałem nigdy. Ale to tu, w przodku, zaczyna się kopalnia.

Droga powrotna wcale nie jest prostsza. W słabo oświetlanych chodnikach łatwo stracić orientację. Inaczej padnie cień, snop światła się zmieni i już orientacyjne punkty zmieniają się nie do poznania. Aż trudno uwierzyć, że półtora kilometra wyżej długie, proste kreski, które widziałem na kopalnianej mapie, to te same podziemne korytarze.

Jaśniej robi się dopiero w okolicy szybu. Do góry znowu wiezie nas wypełniona po brzegi ciasna, kopalniana winda. I dopiero na górze wraca spokój. Twarz, która spogląda na mnie z lustra w łaźni  nie zostawia wątpliwości. Było ciemno, ciasno, mokro, gorąco. Pod ziemią, w kopalni, zawsze tak samo.

(abs)