Szumne słowa i obietnice padały podczas konwencji Partii Demokratycznej w Bostonie. Dni upływały na wychwalaniu zalet Johna Kerry'ego i jego oficjalnej nominacji na kandydata Demokratów w listopadowych wyborach prezydenckich.

4–dniowe widowisko telewizyjne i kampania promocyjna pod kryptonimem „Konwencja Demokratyczna” w Bostonie już się zakończyło. Uczestnicy odegrali swoje role; delegaci nie mieli o niczym decydować, więc tylko - tak jak publiczność - bili brawo.

Nie było sporów ani dyskusji - Partia Demokratyczna miała pokazać zjednoczone szeregi. I uczyniła to, nawet za cenę pominięcia w swej platformie wszystkiego, co pachniało kontrowersją. Dla kogo to wszystko? Dla kilku procent wyborców, którzy w sondażach nie potrafią wciąż wskazać swego faworyta.

W swym kluczowym wystąpieniu na konwencji John Kerry formalnie przyjął nominację partii w listopadowych wyborach prezydenckich w USA. Ameryka powinna być przedmiotem podziwu, a nie tylko strachu. Przywrócę dawną cenioną tradycję, że Stany Zjednoczone nie przystępują do wojny wtedy, gdy tego chcą, lecz tylko wtedy, gdy są do tego zmuszone – mówił kandydat Partii Demokratycznej.

Amerykanom obiecuje m.in., że jako nowy prezydent Stanów Zjednoczonych, zawrze nowe sojusze do pomocy odbudowy Iraku, podwoi specjalne siły do walki z terroryzmem i natychmiast wdroży zalecenia Komisji ds. Badania Przyczyn Nieprzygotowania USA na atak z 11 września 2001 roku.

Kerry zapowiadał także ożywienie produkcji i nowe miejsca pracy, zmianę przepisów podatkowych, oraz podatkowe zachęty dla firm, które zachowują i tworzą miejsca pracy w USA.