Dysk z danymi klientów Banku Millennium odkrył przed rokiem na złomowisku i przekazał reporterowi RMF pewien student z Gdańska. Po naszych doniesieniach sprawą zajęła się policja i prokuratura. Bez rezultatu.

Żadnego problemu nie miałem. Włożyłem i się uruchomił – tak mówił rok temu nasz informator, który kupił dysk od kolegi. Po uruchomieniu dysku okazało się, że znajdują się na m.in. dokumenty, umowy, faktury, a także nazwiska, adresy i numery kart kredytowych klientów banku.

Sprawa wydawała się jasna: bank przeprosi klientów, a śledztwo wykaże, kto zawinił. Bankowcy jednak umyli ręce, a policjanci i prokuratorzy nie potrafili znaleźć winnego; śledztwo umorzono. Prokuratorzy uwierzyli bowiem świadkowi – pracownikowi Banku Millennium, który zapewnił, że jego firma ma tak doskonałe zabezpieczenia, że... niemożliwym jest, aby dane klientów znalazły się w niepowołanych rękach.

Na nic zdały się więc ekspertyzy powołanego przez prokuraturę biegłego, który potwierdził, że z banku jednak wyciekły nazwiska i numery kart klientów. Chciałabym wierzyć, że gdybym nazywała się Kot, jak prezes Banku Millennium, czy Wasserman, to organy wykazałyby w tej sprawie więcej aktywności i sprawności - mówi jedna z rozżalonych klientek banku, której dane znalazły się na śmietniku.