Dziewięciu żołnierzy amerykańskich zginęło w ciągu trwającej od kilku dni operacji przeciw oddziałom al-Qaedy w rejonie miasta Gardez we wschodnim Afganistanie. Siedmiu z nich poniosło śmierć po ostrzelaniu dwóch śmigłowców transportowych. Pentagon ujawnia na razie bardzo mało szczegółów tych zdarzeń.

Jak oświadczyli sekretarz obrony Donald Rumsfeld i szef połączonego kolegium szefów sztabu, generał Richard Myers nie było ostrzału przy pomocy pocisków przeciwlotniczych typu Stinger. Był to ogień z broni ręcznej w tym z granatnika. Rumsfeld podkreślił, że wojna wciąż daleka jest od zakończenia i wyraził opinię, że prawdopodobnie rejon Gardezu nie jest ostatnim ogniskiem oporu al-Qaedy. Jego zdaniem nie ma wątpliwości, że w tak dobrze skoordynowanej akcji muszą uczestniczyć przedstawiciele jej kierownictwa. Rumsfeld nie chciał określać jakie zadania wykonują w akcji żołnierze innych krajów NATO, w tym Niemiec czy Kanady. Decyzję czy o tym informować zostawił rządom tych państw.

Generał Myers odrzucił z kolei opinię, że operacja nie została dobrze przygotowana. Podkreślił, że ruchy oddziałów al-Qaedy były obserwowane, a plan uderzenia był gotowy już parę tygodni temu. Ani Myers ani Rumsfeld nie odpowiedzieli na pytanie, dlaczego akcja na lądzie została podjęta bez wcześniejszych ataków lotniczych. Pozostawili to szefowi operacji generałowi Franksowi. Posłuchaj relacji naszego waszyngtońskiego korespondenta Grzegorza Jasińskiego:

foto Archiwum RMF

06:15