W dyskusji toczącej się przy okazji dzisiejszego referendum w Szkocji często podnosi się argumenty dotyczące gospodarki, budżetu, obronności, czy szans rozwoju tej części Wielkiej Brytanii, jeśli od Londynu się uniezależni. Myślę, że trochę za mało rozważamy psychologiczny aspekt sprawy, wątek narodowościowy, który akurat dla nas Polaków powinien być najbardziej czytelny. Choć oba narody były od dawna w personalnej, czy formalnej unii, dla Szkotów Anglicy byli długo brutalnym okupantem, który tragicznie ciążył na losie wielu pokoleń. Ten argument, silnie emocjonalny, też może mieć istotne znaczenie.

Splatające się losy Szkotów i Anglików pełne są momentów tragicznych. My najlepiej znamy historię opowiedzianą przez Mela Gibsona w filmie "Braveheart", ale poruszające są i fakty dużo późniejsze. Jeśli podróżuje się po Szkocji nie sposób ominąć dwóch miejsc, które mają szczególnie złowrogą wymowę. To Glen Coe i Culloden, których nazwy przypominają najciemniejsze karty historii z okresu powstań szkockich Jakobitów, dążących do przywrócenia na brytyjski tron dynastii Stuartów.

W Glen Coe, na bezpośredni rozkaz króla, wojska pod dowództwem Roberta Campbella wymordowały nad ranem 13 lutego 1692 roku 38 osób, mężczyzn kobiet i dzieci z klanu MacDonaldów. Kilkadziesiąt osób, które zdołały uciec w góry zmarło potem z zimna, gdy ich domy zostały spalone. Fakt, że królewskie wojsko korzystało wcześniej z gościny swych ofiar i próbowało wypełnić rozkaz wymordowania wszystkich 200 mieszkańców - co było ewidentną, jak byśmy to dziś nazwali, czystką etniczną - sprawił, że nazwisko Campbell stało się od tego czasu w Szkocji synonimem hańby, a cała historia uważana jest za wyjątkowo odrażającą.

Bitwa na torfowiskach Culloden, ostatnia walna bitwa toczona przez Anglików na terenie obecnej Wielkiej Brytanii, ostatecznie pogrzebała zaś nadzieje Szkotów na to, że będą się mogli u siebie rządzić po swojemu. 16 kwietnia 1746, w czasach, gdy oba narody były już w formalnej unii, siły królewskie pokonały górali, walczących pod dowództwem aspirującego do tronu i popieranego przez Francję Karola Edwarda Stuarta. Młody książę, mimo że prawnuk Jana III Sobieskiego wybitnym przywódcą nie był, po klęsce musiał uciekać na kontynent.

Przerażające, idące w setki i tysiące, straty na polu walki, wielokrotnie przekraczające straty angielskie zostawiły w świadomości Szkotów trwały ślad. Szczególnie mocno wspomina się dobijanie przez Anglików rannych i jeńców, a potem falę represji, które zyskały dowódcy sił królewskich księciu Cumberland przydomek "Rzeźnika". Właściciele ziemscy zostali wydziedziczeni, tradycyjne kilty i tkaniny w charakterystyczną kratę na ponad 30 lat zakazane, wielu Szkotów musiało emigrować, wielu przeniosło się na wybrzeża, ich miejsce zajęły owce. Niektórzy walczyli potem przeciwko Anglikom w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Legenda tego przegranego powstania, ostatniego w bojach o szkocką niepodległość, stała się jednak osnową tamtejszego patriotyzmu. Skąd my to znamy?

Mimo, że rozumiem marzenia Szkotów, szanuję ich dumę i współczuje tragicznym losom, dziś nie kibicuję planom odzyskania przez nich niepodległości. Europa jest w trudnym momencie historii, siła państw członkowskich Unii Europejskiej i NATO, szczególnie tych, na które najbardziej możemy w razie czego liczyć, ma dla nas kluczowe znaczenie. Wielka Brytania osłabiona, zajęta własnymi problemami, jeszcze bardziej się od kontynentu oddali. To nie jest w naszym interesie, nawet jeśli do sojuszu z Londynem mamy swoje liczne i poważne zastrzeżenia. I dlatego, w związku z naszym wspólnym interesem, mam nadzieję, że Szkoci jednak zdecydują się pozostać w unii z Londynem. Choć doskonale rozumiem powody, dla których chcieliby pójść własną drogą. Serce mówi jedno, rozum co innego.