Za moich czasów, to było inaczej. Teraz wszystko jest postawione na głowie… Ups! Przepraszam. Nie tak to miało zabrzmieć. W końcu nie jestem taka stara.

Moje pokolenie, „ludzi transformacji ustrojowej” nie tak bardzo różni się od dzisiejszych studentów. Fakt, że w czasie, gdy studiowałam, marzeniem i ambicją wszystkich przyszłych żaków było dostanie się na studia dzienne. Te zaoczne lub w trybie wieczorowym były jakoś mniej prestiżowe. Takie podejście do sprawy stawiało rodziców przed nie lada wyzwaniem, finansowym. Bo to oni musieli zadbać, żeby student miał z czego zapłacić akademik, wynajmowany pokój lub mieszkanie. Dobrze było, jak z tego „studenckiego kieszonkowego” zostawało jeszcze na wyjście na piwo lub do kina. Naturalnie, co zdolniejsi studenci mogli już liczyć na stypendia naukowe lub wyjazdy w ramach wymiany studenckiej z zagranicznymi uczelniami. Nikt jednak nie myślał o dorabianiu.

Przecież wcale nie było łatwo dostać się na studia (były wtedy regularne kilkudniowe egzaminy), więc jak ktoś już mógł uczyć się dziennie, to miał skupić się na kształceniu. Tak naprawdę o jakiejkolwiek pracy żacy mogli myśleć dopiero po trzecim roku studiów i to nie na wszystkich kierunkach. Wtedy najczęściej decydowali się na udzielanie korepetycji, jakieś nieoficjalne kursy dla uczniów liceów czy techników, przygotowujące do egzaminów na studia.

 

Dziś jest inaczej, i dobrze. Po pierwsze dlatego, że rodzinny budżet nie jest tak obciążony. Po drugie – student szybciej uczy się samodzielności, odpowiedzialności i zdobywa doświadczenie zawodowe (jakie by ono nie było, to już nie idzie z pustym CV do pracodawcy). Dodatkowa praca dla aktualnych żaków nie kłóci się ze studiami. Dziewczyny najczęściej

dorabiają sobie jako hostessy, pracownice na promocjach, prezentacjach produktów. Nierzadko sprzedają kosmetyki jako konsultantki. Natomiast chłopcy pracują w centrach do kontaktu z klientami, telemarketerzy i kelnerzy. Studenci nie gardzą też pracą przy komputerze typu: wklepywanie danych albo praca przy internetowej sprzedaży jakichś produktów. Taka praca w godzinach popołudniowych, ale nie na pełny etat, pozwala godzić naukę z zarobkowaniem.

Często nie jest też wiążąca studenta do konkretnego miejsca pracy. Takie zlecenia można wykonywać w domu, przed własnym komputerem. To daje poczucie wolności i niezależności. Nie wpada się w tryby pracy od – do godziny.

Po co studenci dorabiają sobie do tego, co dostają od rodziców? Pewnie każdy żak może inaczej na to odpowiedzieć. Według mnie, najważniejsza jest możliwość zdobywania kolejnych wpisów w CV. Przykładem mogą być moi znajomi z czasów studenckich. Ci, którzy jednak zdecydowali się na studia zaoczne lub wieczorowe (z różnych względów – czasem finansowych, bo rodziców nie było stać na utrzymanie dziecka na dziennych studiach) w czasie nauki już pracowali. To pozwalało im zapłacić za studia w trybie niestacjonarnym i już mieli kontakty zawodowe. Po skończeniu studiów łatwiej było im znaleźć stałą pracę niż tym, którzy nie pracowali i zaczynali od zera. Nawet bardzo zdolni studenci mieli problemy z rozpoczęciem pracy, jakiejkolwiek, nie tylko w wyuczonym zawodzie.

Poza tym student na garnuszku rodziców? – To chyba nie brzmi zachęcająco, bo przecież kiedyś trzeba przeciąć tę pępowinę… A może się mylę? Czekam na Wasze komentarze