Gdyby nie złoty skok Pawła Wojciechowskiego mistrzostwa świata w Daegu byłyby dla Polaków katastrofą. Fenomenalny tyczkarz uratował honor i możemy mówić o medalowej klapie. Oby dla niektórych prysznic w Korei okazał się wyjątkowo zimny.

Konia z rzędem temu, kto przed dwoma tygodniami przewidział, że w południowokoreańskim Daegu zdobędziemy tylko jeden medal. Ale równie sowicie powinno się wynagrodzić tego, kto dwa lata temu wytypował polską dominację na mistrzostwach w Berlinie. Przypomnę, zdobyliśmy wtedy aż osiem medali i zajęliśmy piąte miejsce w klasyfikacji medalowej. To wynik tak wyśrubowany, że trudno mu dorównać. Berlin porównałbym do Atlanty, gdzie w 1996 na igrzyskach olimpijskich Polacy aż siedem razy stawali na najwyższym stopniu podium, a w sumie zdobyli siedemnaście medali. Wspięli się na Mont Everest. Potem było coraz gorzej.

Lekkoatletyczną klapą w Daegu nie przejmuję się tak jak ci, którzy wspominają coś o wykluczeniu kilku osób z Klubu Londyn 2012. Oczywiście Majewski, Małachowski, Rogowska, Włodarczyk byli w gronie kandydatów do medali, ale co powiedzieć o Hookerze, Isinbajewej, Cantwellu?

Zawiedli, ale to nie znaczy, że z dnia na dzień spadli do drugiej ligi. Ciągle są w tej "diamentowej". Dlatego warto w nich inwestować, bo za rok w Londynie musi być lepiej.

Zimny, a nawet lodowaty prysznic może być dla nich zbawieniem, a nie tragedią. Trochę pokory, trochę więcej pracy, więcej szczęścia ze zdrowiem. I spokoju, bo to w okresie przedolimpijskim jest najważniejsze. A poza tym nie liczą się tylko medale. Oczywiście ładnie wyglądają w statystykach, ale dociekliwi powinni spojrzeć przynajmniej na finałowe ósemki. A tu okaże się, że tyczkarze okazali się objawieniem konkursu, a w finale biegu na osiemset metrów w czołowej szóstce było więcej Polaków niż Kenijczyków. Didenkow, Michalski, Kszczot, Lewandowski to nazwiska, które już za rok powinny dostarczyć nam wielu emocji. Co ja piszę, emocje mieliśmy już teraz, za rok, w Londynie, będą medale. A Wojciechowski skoczy sześć metrów.