Moje spotkanie z Markiem Edelmanem. Piętrowy dom, jakich wiele jest przy ulicy Zelwerowicza w Łodzi. Idę wzdłuż ogrodzenia z siatki do furtki ukrytej w bocznej uliczce. Cały budynek otoczony jest zielenią. Tuż przy oknie, które potem okazało się należeć do mieszkania Marka Edelmana rośnie nie krzew, a prawie drzewo bzu. Jakże cudownie musi tu pachnieć w maju…

Docieram do drzwi. Jest dzwonek z nazwiskiem mojego rozmówcy. Po kilku chwilach w drzwiach pojawia się gospodyni. Tłumaczę, że byłam umówiona; wpuszcza mnie do ciemnego korytarza. Z tego miejsca mieszkańcy budynku rozchodzą się do swoich pokoi. Salon pogrążony w półmroku. Marek Edelman siedzi przy okrągłym stoliku w ciepłej poświacie, padającej z nocnej lampki. Zupełnie niepozorny, skromny, starszy człowiek. Uwagę przykuwają oczy – takie niesamowicie łagodne, ale też przenikliwe. Patrzy życzliwie, jednocześnie dokładnie obserwując. Zaprasza mnie do swojego stolika.

Pyta: „No, co ty, dziecko chciałaś? Ja nic nie wiem.” Wyjaśniam, że rozmawialiśmy przez telefon, że wywiad… „A męża masz”? – pyta wprost. Zupełnie zbita z tropu, śmiejąc się, aby ukryć zakłopotanie, odpowiadam, że jeszcze nie, że nie było dobrego kandydata, że mam bardzo absorbującą pracę itd. Na co pan Marek woła gosposię. „No zobacz – mówi do niej, a do mnie – obróć się. Czy tej dziewczynie czegoś brakuje”? Gospodyni (żałuję, ale nie pamiętam już jej imienia) stwierdza, że ze mną wszystko w porządku. A Marek Edelman kwituje to, jakby mnie nie było w pokoju: „Widzisz, a męża nie ma”.

Zupełnie zmieszana siadam i rozkładam sprzęt do nagrywania, ale rozmówca nie daje za wygraną: „Ale jak to, naprawdę nie było nikogo interesującego”? – Był, ale dzieliła nas odległość, a ja nie mogłam ot tak, rzucić tutaj wszystkiego i po prostu wyjechać; on też nie mógł się przeprowadzić – tłumaczę. Dodaję: to nie jest takie proste. Pan Marek milczał przez chwilę, a potem powiedział: „Dziecko, życie jest proste. To tylko my je komplikujemy. Szkoda je marnować na czekanie”.

Miał rację.

Marek Edelman był człowiekiem, który nie czekał na życie – on żył. I takiego go zapamiętam. Cieszę się, że chociaż mogłam się z nim minąć.

I tylko książka autorstwa Marka Edelmana „I była miłość w getcie…” pozostanie bez autografu. Nie zdążyłam…