Ratownicy z Polskiego Ratownictwa Okrętowego biją na alarm. Latem coraz częściej muszą ruszać do niepotrzebnych akcji, aby ratować amatorów sportów wodnych. Przykładem może być wczorajszy przypadek. Ratownicy przez cztery godziny poszukiwali mężczyzny, który rzekomo zaginął na wodach Zatoki Puckiej podczas pływania na desce z żaglem. Deskarz sam się odnalazł.

Ratownicy przypuszczają, że po prostu nie powiadomił rodziny, po tym jak bezpiecznie przybił do brzegu. Taka jednorazowa akcja jak wczoraj kosztuje nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Udział w niej wzięły dwa duże statki ratownicze, trzy duże pontony, śmigłowiec marynarki wojennej. Tylko godzina lotu śmigłowca kosztuje ponad 20 tysięcy złotych. Kto za to płaci? My wszyscy, bo Polskie Ratownictwo Okrętowe finansowane jest z budżetu państwa, czyli z naszej kieszeni. „Ratowanie ludzi to nasza powinność. Musimy wyruszać do akcji po każdym zgłoszeniu. Nie ma czasu na zastanawianie. Życia ludzkiego nie da się przeliczyć na pieniądze” – powiedział Edmund Kosiarz dyżurny Polskiego Ratownictwa Okrętowego. Jest jednak jedno ale, gdy takich akcji spowodowanych bezmyślnością turystów jest więcej, może okazać się, że pieniędzy po prostu zabraknie i to wtedy, kiedy potrzebne będą na kolejny, tym razem już prawdziwy alarm.

To morscy ratownicy, a oczywiście podobne problemy mają też ratownicy górscy. Niejednokrotnie Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe przez kilka godzin szuka w Tatrach osoby, która z gór już wróciła, ale nikogo o tym nie zawiadomiła. Za takie akcje turyści oczywiście nie płacą. Chociaż nie wiadomo, czy to powinno być takie oczywiste.

foto RMF

10:50