Wyobraźmy sobie, że zostaliśmy potrąceni przez autobus. Najpierw trzeba leżeć w szpitalu. Potem czeka nas długotrwała rekonwalescencja. Mogłoby się wydawać, że to już koniec kłopotów. O tym, że niekoniecznie tak musi być, przekonał się pewien Brytyjczyk.

51-letni Norman Green przechodził przez ulicę, kiedy uderzył w niego autobus. Bilans tego spotkania był bolesny: 4 złamane żebra, tydzień w szpitalu i kolejne 3 miesiące na chorobowym.

Największe szkody w organizmie Brytyjczyka wywołała jednak szara koperta, która pewnego dnia wylądowała pod drzwiami rekonwalescenta. Znajdował się w niej rachunek na 500 funtów za naprawy szkód jakie ludzkie ciało wyrządziło autobusowi. Co więcej, gdyby pan Green nie zechciał rozstać się z pieniędzmi, grożono wyższą karą i surowymi konsekwencjami w sądzie.

Właśnie tam Brytyjczyk zamierza dochodzić sprawiedliwości. Jego zdaniem to skandal, by ofiara musiała najpierw cierpieć, a następnie płacić swemu oprawcy za atak. Tymczasem stanowisko właścicieli autobusu jest proste. Gdyby Pan Green uważał jak chodzi, nie doszłoby do wypadku. Autobus - podobnie jak człowiek - jeśli nie jeździ, nie zarabia. A kiedy nie zarabia, to kosztuje.