Może jestem szczególarzem, może to faktycznie czepiactwo, ale gdy słuchałem premiera Tuska podczas konferencji zamykającej unijny szczyt Partnerstwa Wschodniego, coś we mnie zazgrzytało. Ten zgrzyt poczułem, gdy szef polskiego rządu mówił o warunkach współpracy Wspólnoty z oficjalnymi władzami w Mińsku.

Warunkami uruchomienia tego pakietu powinny być: po pierwsze pełna amnestia i rehabilitacja więźniów aresztowanych po wyborach, podjęcie przez władze rozmów z opozycją i po trzecie przeprowadzenie wyborów parlamentarnych zgodnie ze standardami OBWE - mówił premier Tusk.

Niby nic w tym nowego, ale skąd wzięło się słowo "amnestia" dla opozycjonistów, którzy siedzą w białoruskich więzieniach. "Amnestia", z greckiego, to przebaczenie, zapomnienie, a w języku prawniczym "zbiorowy akt łaski". Według mnie, trudno stosować łaskę wobec działaczy demokratycznej opozycji, gdy nie tylko oni sami, ale i Zachód wielokrotnie przekonywał, że pozbawiono ich wolności i skazano bezprawnie. Amnestia - to decyzja władz wyczekiwana przez przestępców, a nie osób, które reżim aresztował i przetrzymuje za kratami za to, że mają inne poglądy niż przywódca państwa. Za to, że otwarcie krytykują autorytaryzm Łukaszenki, że mówią o fałszerstwach wyborczych i za to, że odważyli się konkurować z "jedynym ojcem narodu" w wyborach prezydenckich.

Rozmawiałem z opozycjonistami białoruskimi, którzy dotarli na unijny szczyt do Warszawy. Gdy pytałem, czego chcą od Łukaszenki, podkreślali - zmiany systemu politycznego w kraju, rozpoczęcia reform i rozmów z opozycją o przyszłości Białorusi. A gdy mówili o uwięzionych, zaznaczali, że nie ma mowy o prośbie o łaskę. To - prócz tego, że uwłacza ich godności, jest według nich - całkowicie nielogiczne. Amnestię zostawmy pospolitym przestępcom, a nie więźniom politycznym ostatniego autorytarnego reżimu w Europie.