Bardzo spontanicznie. Było dużo improwizacji, wszystko na ostatnią chwilę - wspomina początki warszawskiej giełdy jej pierwszy prezes Wiesław Rozłucki. Dzisiaj GPW zadebiutowała na parkiecie.

Krzysztof Berenda: Jest pan dumny, że pana dziecko, teraz, po 19 latach, wchodzi w dorosłość?

Wiesław Rozłucki: Jestem bardzo dumny i szczęśliwy. Myślę, że to jest najwyższa pora. Szkoda, że nie wcześniej, ale mi się wydaje, że dopiero teraz dopracowano najbardziej właściwy model prywatyzacji giełdy. Taki daje akcjonariat publiczny, czyli oparcie się w dużej części na inwestorach indywidualnych, którzy zawsze byli solą naszego rynku. Jednocześnie daje nam nadal kontrolę Skarbu Państwa, która chroni nas przed próbą wrogiego przejęcia.

Krzysztof Berenda: O prywatyzacji giełdy mówi się od początku. Czy wtedy, kiedy giełda startowała, przypuszczał pan, że w prywatyzacji może wziąć udział tyle osób - ponad 323 tysiące?

Wiesław Rozłucki: Nie, wtedy w ogóle to było niemożliwe ponieważ żadna giełda wówczas nie była spółką publiczną. Było to nie do pomyślenia, w związku z tym myśleliśmy o prywatyzacji poprzez wykup udziałów przez domy maklerskie, nigdy w formie publicznej. Musiałbym być jasnowidzem, żeby coś takiego odgadnąć.

Krzysztof Berenda: Pytanie może z początków historii: jak wyglądały początki tej giełdy, którą pan zakładał?

Wiesław Rozłucki: Bardzo spontanicznie. Było dużo improwizacji, wszystko na ostatnią chwilę. W ciągu 6 miesięcy giełda musiała być uruchomiona. Nie tylko giełda, ale i Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych, Komisja Papierów Wartościowych, domy maklerskie. To jest cały łańcuch, który do dzisiaj działa bezbłędnie. Już na samym początku ustawiliśmy to w sposób nowoczesny.

Krzysztof Berenda: Te mity o nie do końca wyschniętej klepce i logo giełdy trzymanym u pana w domu to wszystko prawda?

Wiesław Rozłucki: Tak, to jest wszystko prawda. Można powiedzieć: widać, że marzenia przenoszą góry. O tym dzisiaj mówił premier Tusk i jakby odgadywał moje myśli.

Krzysztof Berenda: Na koniec jeszcze takie pytanie, może częste, ale tak wyjaśnijmy: skąd się wzięły czerwone szelki?

Wiesław Rozłucki: Czerwone szelki to był pomysł Centralnego Domu Maklerskiego PKO SA. Oni na pierwszej sesji wystąpili w tych czerwonych szelkach, które stały się symbolem giełdy. To w tamtych czasach było właśnie takim symbolem Wall Street. Wspomnijmy chociażby film pod takim tytułem, wszyscy będą wiedzieć, z czym się to kojarzy.

Krzysztof Berenda: Giełda wyrosła już z tych kraciastych koszul i początków giełdy? W miarę gładko weszła w profesjonalny rynek?

Wiesław Rozłucki: Kraciastych koszul panie redaktorze nigdy nie było. Zawsze starałem się, żeby maklerzy, którzy pojawiają się na parkiecie giełdy byli pod krawatami i w garniturach.

Krzysztof Berenda: Maklerzy tak, ale inwestorzy często.

Wiesław Rozłucki: A inwestorzy to już rzeczywiście. Władza giełdy tak daleko nie ingerowała i przychodzili rzeczywiście oglądać. To były ogromne napięcia. Dzisiaj te napięcia są już zdekoncentrowane, bo dziś inwestorzy siedzą przed terminalami i prawdopodobnie tak samo się denerwują, ale nie widać tego.