Kontratak sądowy sławnego "szalonego maklera" 35-letniego Jerome'a Kerviela. Naraził on wielki francuski bank "Societe Generale" na blisko 5 miliardów euro strat, przyspieszając tym samym wybuch światowego kryzysu finansowego cztery lata temu. Dziś rusza w Paryżu proces apelacyjny. Tym razem były makler oskarża dyrekcję banku o oszustwa i fałszowanie dowodów.

"Oszust stulecia" - jak nazwały go media - twierdzi, że sąd pierwszej instancji skazał go na 5 lat więzienia i wypłacenie 4,9 mld. euro odszkodowania - m.in. na podstawie nagrań rozmów, które według niego zostały sfałszowane przez dyrekcję banku. Adwokat Jerome'a Kerviela zapewnia, że ma dowody na to, iż szefowie "Societe Generale" zrobili z jego klienta "kozła ofiarnego", zrzucili na niego winę za straty banku, z którymi nie miał on nic wspólnego. Do tego ukryli fakt, że - przed wybuchem afery - bank zarobił dzięki "szalonemu maklerowi" ponad półtora miliarda euro.

Adwokat "szalonego maklera" twierdzi ponadto, że - tak czy inaczej - bank oszukał sąd pierwszej instancji. Kervielowi kazano wypłacić "Societe Generale" odszkodowanie w wysokości blisko 5 miliardów euro, choć straty banku były w praktyce dużo niższe - jedna trzecia tej sumy pokryli francuscy podatnicy, dzięki przyznanym bankowemu gigantowi kryzysowym ulgom podatkowym.

Kerviel oburza się, że bank chce się jego kosztem wzbogacić. Podkreśla, że nie ma zamiaru wypłacić odszkodowania, by zebrać blisko pięć miliardów euro zmusiłaby pracować 177 tysięcy lat. Żąda od sądu apelacyjnego "finansowego immunitetu". Podkreśla, że nie przywłaszczył sobie ani grosza.

W 2010 roku sąd pierwszej instancji uznał Kerviela za winnego wszystkich stawianych mu głównych zarzutów, m.in. nadużycia i wprowadzania fałszywych danych informatycznych. Na ławie oskarżonych nie znalazł się jednak nikt z kierownictwa banku, choć specjalna komisja w "Societe Generale" wykazała, że zwierzchnicy Kerviela nie dopełnili obowiązków dotyczących kontroli prowadzonych przez niego operacji. Adwokaci maklera oświadczyli wtedy, że są zaskoczeni, przerażeni i oburzeni. W czasie procesu "szalony makler" - jak nazwały go media - zapewniał, że przeprowadzał bardzo ryzykowne transakcje, bo chciał się wykazać "najlepszymi rezultatami w pracy". Podkreślał, że jego zwierzchnicy wiedzieli o wszystkim, co robił i wręcz zachęcali go do jeszcze wydajniejszej pracy. Działo się tak do momentu, kiedy przynosił bankowi zyski. Sędziowie orzekli jednak, że nie ma dowodów na to, że dyrekcja banku wiedziała o nielegalnych transakcjach.