Kiedy terroryści przypuścili atak na Nowy York i Waszyngton, lider Sojuszu Północnego, "Lew Panczsziru" Ahmad Shah Massud nie żył już od dwóch dni. Zginął w wyniku zamachu al-Qaedy. Jednak jego śmierć była dla bojowników Sojuszu Północnego tajemnicą - pisze dziś „The Los Angeles Times”.

Dowódcy polowi, nawet rodzina Massuda otrzymali wiadomość, że wódz uległ wypadkowi i odniósł niegroźne obrażenia. Gdyby nie to – jak twierdzi obecny szef dyplomacji Afganistanu, Abdullah – Sojusz poszedłby w rozsypkę. Wiele wysiłku w utrzymanie jego trwałości włożyli agenci CIA w czasie, kiedy nawet nie można było w pełni ocenić, jak potrzebny będzie Amerykanom w walce z Talibanem.

Gdyby nie to, USA musiałyby włożyć w wojnę w Afganistanie znacznie więcej wysiłku i prawdopodobnie ponieść znacznie większe straty. 4-miesięczne śledztwo dziennikarzy „The Los Angeles Times” wykazało też, że Massud został zabity około trzech tygodni później niż planowano.

Zamach na niego był prezentem Osamy bin Ladena dla przywódcy Talibów Mułły Omara w podziękowaniu za udzielnie schronienia. Wykonała go mieszcząca się w Europie tunezyjska komórka terrorystyczna, rękami dwóch udających dziennikarzy mężczyzn posługujących się marokańskimi paszportami.

Mimo że Massudowi zależało na kontaktach z mediami – zwłaszcza muzułmańskimi – „dziennikarze” całymi tygodniami nie mogli się do niego zbliżyć. Przebywali jednak wśród jego najbliższych współpracowników, nie budząc podejrzeń, gdyż ręczył za nich jeden z wyższych dowódców Sojuszu, Abdul Rasul Sayaf, któremu z kolei polecił ich dawny przyjaciel, niejaki doktor Hani.

O tym, że dostaną wywiad, Massud zdecydował rankiem 9 września. Zginął kilka minut po tym, jak padło pierwsze pytanie.

foto Archiwum RMF

17:55